- Zdarzyła się rzecz niezwykła, wszak zgoda w sądach i ocenach wciąż pozostaje wśród nas fenomenem. Wszystkie nagrody festiwalu: zarówno główne premie jury, medal miesięcznika "Śląsk", jak i przyznawana przez publiczność Grand Prix trafiły w jedne ręce: Przemysława Wojcieszka, autora spektaklu Osobisty Jezus, wystawionego w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej. O VII Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu rozmawiają Marcin Hałaś i Krzysztof Karwat w miesięczniku Śląsk.


MARCIN HAŁAS:
- Zabrze po raz siódmy. Ten festiwal w jakimś sensie jest "prowincjonalny". Oczywiście, w tym wypadku słowo "prowincjonalność" nie posiada znaczenia pejoratywnego, jest po prostu stwierdzeniem pewnych obiektywnych ograniczeń. "Rzeczywistość przedstawiona" nie dysponuje mocnym przebiciem do ogólnopolskich mediów, brakuje jej również waloru kulturalnego "newsa" - niemal wszystkie konkursowe przedstawienia miały swoją premierę w roku (kalendarzowym) 2006. A równocześnie - jest to, obok katowickich "Interpretacji", jeden z dwóch najważniejszych festiwali teatralnych na Śląsku. Chwilami nawet wyprzedza dysponujące większymi możliwościami "Interpretacje" - na ich ostatniej edycji "Laur Konrada" otrzymał Mariusz Grzegorzek za "Blask życia", który Medalem im. Stanisława Bieniasza nagrodziliśmy w Zabrzu dwa lata wcześniej. Zaś paradoksalnie - to, że w Zabrzu prezentowane są spektakle zrealizowane przed rokiem, ma też i swoje zalety: oglądamy je już z pewnym dystansem, uwolniwszy się od presji najświeższych recenzji i rekomendacji.

KRZYSZTOF KARWAT: - Taka sytuacja jest zupełnie zrozumiała, biorąc pod uwagę "cykl produkcji" festiwalu. Jego dyrektor artystyczny Bogdan Ciosek musi te przedstawienia - i wiele innych - obejrzeć, musi trochę po kraju pojeździć. Warto przypomnieć formułę zabrzańskiej imprezy: prezentowane są tutaj inscenizacje tekstów napisanych po przełomie roku 1989.

MH:
- Czyli najbardziej nawet współczesna breweria z Szekspirem nie ma tu szans...

KK: - Z jednej strony rzeczywiście można dostrzegać jakiś prowincjonalny rys festiwalu, z drugiej jednak strony systematycznie rośnie jego ranga, czego widocznym znakiem jest patronat Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego - już nie tylko honorowy, ale również wyrażający się wsparciem finansowym. Festiwal narodził się w samorządzie zabrzańskim - i chwała mu za to - jednak dziś stał się już przedsięwzięciem, z którego owoców korzysta cała śląska publiczność. Na wstępie powiedzmy sobie szczerze, że w obecnej chwili przyszłość tej imprezy nie jest do końca pewna: tegoroczna edycja była ostatnim wysiłkiem, jaki po 35 latach pracy w Teatrze Nowym wykonał Andrzej Lipski - czołowa postać tej sceny, wręcz jej znak. On odszedł nie tylko z funkcji dyrektora artystycznego, ale również nie będzie już w Zabrzu grał. Rozumiem, że także jego żona Hanna Boratyńska nie będzie się tutaj pokazywała. Podczas ogłaszania werdyktu jury Lipski, żegnając się z publicznością, zamknął pewien okres nie tylko swojego życia, ale również tego festiwalu. Również od początku dbający o repertuarowy kształt "Rzeczywistości przedstawionej" Bogdan Ciosek, choć nie powiedział tego wprost, podał się do dymisji. Tak więc pozostaje sprawą otwartą co z festiwalem zrobią władze Zabrza i nowa dyrekcja teatru. Jakieś zmiany będą na pewno - bo tak zwykle bywa.

MH: - Tym razem zdarzyła się rzecz niezwykła, wszak zgoda w sądach i ocenach wciąż pozostaje wśród nas fenomenem. Wszystkie nagrody festiwalu: zarówno główne premie jury, medal miesięcznika "Śląsk", jak i przyznawana przez publiczność Grand Prix trafiły w jedne ręce: Przemysława Wojcieszka, autora spektaklu Osobisty Jezus, wystawionego w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej. Wojcieszek, odbierając nagrodę, powiedział, że chciał zrobić zupełnie inny projekt niż zrealizowane wcześniej na tej samej scenie "Made in Poland". To stwierdzenie trochę mnie zaskoczyło, gdyż będę się upierał, że te dwie realizacje - "Made in Poland" i "Osobisty Jezus" - należy traktować w kategorii swego rodzaju dyptyku. Rysiek, bohater "Osobistego Jezusa" jest i rówieśnikiem, i swego rodzaju duchowym krewnym Bogusia z "Made in Poland". Mieszkają co prawda w innych miejscach: Boguś gdzieś na blokowisku wielkiego miasta, Rysiek na prowincji, w postpegeerowskim miasteczku, ale różnica jest pozorna. Ich światy są bardzo podobne: bez perspektyw, bez nadziei, bez pracy, bez szansy na ucieczkę i zmianę losu.

KK:
- Bardzo podobny jest również estetyczny rytm obu przedstawień. Nie przepadam za realizacjami dramaturgii brutalistycznej, jednak propozycje Wojcieszka są świeże i atrakcyjne. Chciałoby się powiedzieć, że u niego aktor wypada inaczej. Świetnie zagrał Przemysław Bluszcz w roli Ryśka, wychodzącego z więzienia i rozpaczliwie szukającego na powrót swego miejsca w rzeczywistości: zarówno w rodzinie, w miasteczku, ale też w życiu w ogóle. Jest w nim jakaś potrzeba odkupienia, potrzeba kontaktu z transcendencją, z Bogiem. Jednocześnie rzeczywistość go przydusza, a ludzie wokół nie dają mu żadnej szansy. W estetyce przedstawienia brutalistycznego zupełnie inaczej funkcjonuje aktor. O ile w wielu dramatach współczesnych rozmaite wydarzenia są opowiadane - tak tutaj, kiedy dochodzi do bijatyki, to się o niej nie opowiada, tylko po prostu ją pokazuje. Jeśli dochodzi do jakiegoś spięcia na granicy przemocy czy ekspansji seksualnej -to dzieje się ona na naszych oczach. Wszystko w surowym klimacie scenograficznym, dekoracja jest minimalistyczna, z naturalnych materiałów - drewniana podłoga przypomina bardziej ring niż scenę, jakby reżyser chciał zasygnalizować, że tutaj naprawdę toczy się jakaś walka.

MH:
- "Osobisty Jezus" jest pewnie spektaklem bardziej wyciszonym, osobistym, pozbawionym kontekstu społecznego. Jednak wbrew pozorom - także osobiste było "Made in Poland". Bohaterowie obu realizacji są ludźmi, którzy stracili wiarę. Uderza podobieństwo ich postaci: zarówno Boguś jak i Rysiek, to dawni ministranci, obaj swoimi wątpliwościami dzielą się z księżmi, których traktują bardziej jak rówieśników, kumpli niż duszpasterzy. W przypadku Ryśka - kapłan jest wręcz sparingpartnerem w czasie bokserskich pojedynków. Wojcieszek skupia się na dramacie wewnętrznym: „Osobisty Jezus” to historia człowieka doświadczanego, który w kolejnych odsłonach traci coraz więcej - aż zostanie pozbawiony wszystkiego. W rezultacie powstają współczesne dzieje Hioba. Kiedy Rysiek wychodzi z więzienia, nie ma nic: dziewczyna go rzuciła i wyszła za mąż za jego brata. Ojciec wydziedziczył, spisał nowy testament, cały dom zapisał właśnie bratu. Potem umarł. Teraz brat sprzedaje dom Niemcowi (na marginesie bardzo taktownie, bez publicystycznej nachalności, Wojcieszek wprowadza tu wątek niemieckich "wypędzonych" i ich roszczeń - jednak nie politycznych, lecz emocjonalnych, tożsamościowych), ma zamiar wyjechać z odbitą Ryśkowi dziewczyną, którą ten wciąż kocha, do Warszawy. Nie miejsce tutaj na streszczanie fabuły, w której zresztą raz po raz pojawiają kolejne zaskakujące elementy i zwroty. Idźmy do podsumowania: Przemysław Wojcieszek połączył trzy elementy: niezłą warstwę fabularną, umiejętność opowiedzenia czegoś o rzeczywistości społeczno-politycznej, której jest bystrym obserwatorem, z opowieścią o człowieku jako takim.

KK: - Zarówno „Osobisty Jezus”, jak i kilka innych dobrych spektakli pokazanych w Zabrzu, szczególnie eksploatował szarość, powszedniość egzystencji. Żaden bohater nie został jakoś specjalnie nacechowany czy wyróżniony. To dotyczy również takiej psychologicznej gry, jaka toczy się pomiędzy Kyrą, graną przez Annę Sarnę i Tomem, znakomicie kreowanym przez Bronisława Wrocławskiego w spektaklu „Prześwit” z Teatru im. Jaracza w Łodzi.

MH:
- Wrocławski dał wręcz profesorski koncert gry!

KK: - Tak. Doskonale wiemy, że Bronisław Wrocławski jest aktorem o wielkich możliwościach. Tutaj jednak zobaczyliśmy go nieco inaczej, w dość trudnej roli. W sztuce brytyjskiego dramaturga Davida Harea, bardzo ostatnio modnego w całym świecie, dochodzi do spotkania dwojga ludzi, których dzieli duża różnica wieku, a łączy jakiś utajony romans sprzed lat, który może odrodzić się teraz, po śmierci żony granego przez Wrocławskiego Toma. Właściwie - niewiele się w tym przedstawieniu dzieje, ale kiedy wchodzimy w tę psychodramę głębiej, widzimy, że bohaterowie naznaczeni są głęboką samotnością. Oboje zdusili w sobie kiedyś potrzebę ciepła i teraz łączy ich pewien rodzaj braku, poczucie zmarnowania tego wszystkiego.

MH:
- Oboje są pokaleczeni psychicznie, choć moim zdaniem Hare niepotrzebnie dorzucił do tekstu wątek społeczny - Kyra jest nauczycielką w szkole w "złej dzielnicy" - sprowadzający się do wyrecytowania kilku lewicujących haseł. Tego rodzaju kameralne dramaty są rzeczywiście okazją do aktorskich popisów, podobnie rzecz miała miejsce w spektaklu "Blackbird" z Teatru Dramatycznego w Warszawie z udziałem nagrodzonych przez jurorów Adama Ferencego i Julii Kijowskiej. Bohaterowie tej sztuki również byli kochankami przed kilkunastu laty, tyle że był to kryminał, a nie love story, gdyż on miał wówczas lat 40, ona zaś 12. Po kilkunastu latach ona go odnajduje, zaczyna się rozmowa: ona tyle samo go nienawidzi, co wciąż nie może się uwolnić od wydarzeń z dzieciństwa, on zdążył już sobie stworzyć cały system auto usprawiedliwień. W tych spektaklach z wielką satysfakcją patrzę na grę aktorską, to równocześnie drażni mnie schematyzm fabuł. Właściwie trzy dramaty - bo była jeszcze "Plaża" Petera Asmussena z toruńskiego Teatru im. Horzycy - powielają tę samą sztancę: spotkanie po latach - po roku, kilku lub kilkunastu. Spotykają się kobieta i mężczyzna, ich rozstanie miało charakter nagły, wcześniej łączyła ich relacja seksualna: niedobra, toksyczna, raniąca. Teraz próbują to sobie wytłumaczyć, zawrócić Wisłę kijem lub wejść po raz drugi do tej samej rzeki.

KK: - W "Plaży" trzeba wyróżnić bardzo dobrą reżyserię Iwony Kempy. Przyznam, że na początku właśnie reżyseria trochę mnie męczyła, gdyż nie było do końca jasne, dlaczego dwie pary małżonków spotykają się co rok podczas wakacji, gdzieś nad morzem, w dość podłym pensjonacie. Przestrzeń jest całkowicie otwarta, aktorzy w niej się przesuwają, zmieniając w ten sposób miejsce i czas akcji. Dopiero po jakimś czasie w pracy reżyserskiej dostrzegłem nieprzypadkowość. "Przezroczystość" przedstawienia zaczyna współgrać z wyjałowieniem uczuciowym jego bohaterów, ze swego rodzaju rytualizmem ich zachowań. Z przedstawienia przebija głęboki egzystencjalny smutek. Do tego było ono bardzo dobrze zagrane, podobnie jak to miało miejsce w "Blackbird". Choć w tym przypadku trochę męczyła mnie konwencja uciekania od realizmu: stosowane było coś w rodzaju "stopklatek" oraz wybuchów emocjonalnych. Jakby reżyser koniecznie chciał przedstawienie zmetaforyzować i uciec od przekonania, że jest to "tylko" opowieść o publicystycznie dziś modnym problemie pedofilii. Co by nie rzec - nie było w tym liryzmu czy metafizycznej tajemnicy, jaki pojawia się chociażby w klasycznej "Lolicie".

MH: - A rozczarowania?

KK: - Wielkich rozczarowań nie przeżyłem. Tak samo jak, mimo wszystko, nie doświadczyłem wielkich ekspiacji. Teatr Nowy postawił na prapremierową prezentację sztuki "Znaki szczególne - brak". Młodzi autorzy, Bartek Kurowski i Maciej Sterto, błyskotliwie napisali dialogi i wyszli z kafkowskiej sytuacji: przypadkowy człowiek został przypadkowo zatrzymany przez patrol policji. Atmosfera wokół niego się zagęszcza, za chwilę będzie oskarżony o morderstwo, jakieś tony niemalże z Dostojewskiego. Jak miałyby się tu przebić. Powiadam miałyby, ponieważ choć dialog się toczy, a spektakl oglądamy z pewnym zainteresowaniem, to do końca nie jest rozpoznawalny cel, do którego zmierza przedstawienie. Nie jest to na pewno spektakl polityczny, pokazujący, że żyjemy w rzeczywistości zagrożonej totalitaryzmem, a - być może - takie właśnie ambicje przyświecały autorom.

MH: - Ani "Wampir", ani "Proces". Miałem wrażenie, że tak naprawdę Kurowski i Sterto nie napisali sztuki, a jedynie zbiór sprawnych dialogów, nie prowadzących do żadnej pointy.

KK: - Nie było przede wszystkim konfliktu dramaturgicznego, który w jakiś sposób by się rozwiązał. Mieliśmy co najwyżej trochę obserwacji obyczajowej: język policjantów jest dość brutalny, przaśny, ale że on tak brzmi, wiemy już skądinąd.

MH:
- Miałem nadzieję, że pójdzie to właśnie w stronę reinterpretacji "Procesu", czy nawet przetworzenia archetypu Chrystusa stającego przed sądem. Ale nic z tych rzeczy. Jednak pytając o rozczarowania festiwalu -myślałem o czymś innym. Dla mnie wielkim rozczarowaniem była "Miłość na Krymie" w wykonaniu Teatru im. Osterwy z Lublina.

KK: - Ależ tak. Ten spektakl również dla mnie stanowił wielki zawód, nawet z pewnym zdziwieniem czytałem recenzje lubelskich krytyków, którzy zachwycali się tą realizacją Krzysztofa Babickiego. Z uwagą oglądałem tylko pierwszy akt, gdzie motywy czechowowskie bardzo mnie bawiły i widziałem w tym dowód zręcznie zrealizowanej stylizacji. Im dalej - tym gorzej. W spektaklu można się pogubić, nie było jasne, dlaczego ma to być akurat metaforyczna synteza dziejów Rosji w ostatnim stuleciu.

MH: - Zacznę od "zamachnięcia się" na klasyka: uważam, że "Miłość na Krymie" to po prostu słaby tekst, Mrożek nie pisze samych arcydzieł. A ze słabego tekstu trudno zrobić dobre przedstawienie, zwłaszcza jeśli ma to być pastisz, wymagający inteligencji i dowcipu. Akt pierwszy Babicki rozegrał - moim zdaniem - w konwencji tak przebrzmiałej, że denerwującej - podczas, gdy należało z nią zagrać, pobawić się i podroczyć. W akcie drugim próbuje za to jakiś scenicznych "udziwnień", wywołując jedynie efekt humbuku. KK: - Nie rozczarowały mnie za to "Imieniny" Marka Modzelewskiego. Tak jak inne spektakle, był po prostu bardzo dobrze zagrany, tegoroczny festiwal miał charakter wybitnie aktorski. W fabule znowu mamy do czynienia z powszechnością przenicowaną na wylot. Tytułowe "Imieniny" to rodzaj zjazdu rodzinno-przyjacielskiego. Siłą przedstawienia stało się zamknięcie w jednej małej przestrzeni grupki osób - pozornie bliskich, w rzeczywistości napadających na siebie i równocześnie obnażających siebie, chociażby poprzez język, jakiego używają, choć aspirują do miana elity, wyższej sfery. To prowincja, która tęskni do świata, ale tak naprawdę najwygodniej jej u siebie, w zamknięciu. Imieniny dokonują pewnego rodzaju wiwisekcji klasy średniej, która miała stanowić o obliczu polskiego społeczeństwa po przemianach społeczno-ustrojowych, zaś naprawdę jest ledwie lumpeninteligencją.

MH:
- Uśmiecham się, bo można powiedzieć, że Modzelewski dał modelowy portret "wykształciucha", który jakoby stał się fundamentem III RP. Gdyby Ludwik Dorn chciał udowodnić, że "wykształciuch" rzeczywiście istnieje - powinien wywlec przed kamery bohaterów "Imienin". Nie sądzę jednak, żeby ambicją Modelewskiego był jedynie pamflet. On chciał chyba pokazać portret polskiej inteligencji lat przełomu, i do końca nie wiem, czy mu się udało. Sztuka bardziej przypomina "Testosteron" Saramonowicza niż - zachowawszy wszystkie proporcje - "Wesele".

KK: - Nieprzypadkowo przywołałeś "Wesele" i wyjąłeś mi to porównanie z ust, ponieważ jest to rodzaj takiej bezpretensjonalnej i dalekiej repliki dramatu Wyspiańskiego. Wybijają tutaj tony sarkazmu, wydobyte przy konfrontacji przedstawicieli różnych charakterów, może w niezbyt szerokiej panoramie, ale zawsze. Pamiętajmy, że teatry łódzkie regularnie przyjeżdżają do Zabrza i nigdy nie zawodzą. W tym przypadku z przyjemnością oglądało się mniej znanych aktorów łódzkich z mniej znanego Teatru Powszechnego. Inna rzecz, że Marcin Sławiński, który zrobił to przedstawienie, jest bardzo dobrym reżyserem właśnie sztuk komediowo-obyczajowych, z których potrafi wydobyć ton groteski.

MH: - Ale równocześnie "Imieniny" niebezpiecznie rozpadają się na zbiór skeczy. Może dlatego w poincie Modzelewski spróbował pchnąć swoje dzieło w kierunku psychodramy, ujawniając - znów to mamy - toksyczną i mroczną relację seksualną.

KK: - Obejrzeliśmy kilka dobrych przedstawień, choć trudno mówić o wielkich olśnieniach. Warto zwrócić uwagę, iż połowę zagranych tekstów stanowiła dramaturgia polska -do tej pory nie było takiej proporcji. Zastanawiam się jednak nad przyszłością imprezy...

MH: - Miejmy więc nadzieję, że zabrzańscy decydenci znają starą zasadę, iż przy dobrych mechanizmach nie należy za dużo "kombinować".

(Marcin Hałas, "Zabrze po raz siódmy", Śląsk nr 12/2007)