Drukuj

Legnicki ”Hamlet” ("Hamlet, książę Danii" - @KT) jest widowiskiem, które mogłabym oglądać na okrągło. Nie chciałabym go jednak przenosić w żadne inne miejsce: scena na „Nowym Świecie” obramowała całe przedsięwzięcie w jedyny taki egzemplarz „Hamleta”, który na dodatek, w punkt prezentuje ideę legnickiego teatru, słynącego z wykorzystywanych przez siebie różnych przestrzeni – pisze na blogu Maratonu Modrzejewskiej Sonia Romanowska.


W podziemiach może dziać się bardzo dużo. Równie wiele, co nad powierzchnią ziemi, w pełnym słońcu. W legnickim „Hamlecie” nie ma znaczenia, czy akcja dzieje się na zamku w Elsynorze, czy wydarzenia obejmują ukrytą w bunkrach społeczność, ponieważ gra toczy się o to samo: sztuczne insygnia władzy, które są nimi tylko dlatego, że to my sami uczyniliśmy je ważnymi. Podziemne miasto rządzi się takimi samymi prawami jak każde inne, a ludzie mają tak samo pokiereszowane charaktery.

Wita nas scena na Nowym Świecie i widownia, do której dotrzeć można tylko przechodząc przez zawiłe korytarze, wśród oparów wydobywających się z wilgotnych murów. Nie ma już słońca, są tylko żebracy, kuglarze i strażnicy z pochodniami, na przemian krzyczący, śmiejący się przeraźliwie i zawodzący. Tracę dwadzieścia parę groszy, bo nie mogę przemóc w sobie ochoty na wciśnięcie monet w ręce żebraczki, która zresztą właśnie zaczęła mnie tą ręką obłapiać. Jednoznacznie dano nam do zrozumienia, że nie jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Maseczki, które zdobią twarze miejscowej świty, niestety mogą wydać się niewystarczającym zabezpieczeniem przed nadchodzącymi wydarzeniami.

Królewski squat to miejsce, gdzie ślub bierze się w czerwonych szatach. Gdzie ludzie słyszą głosy, bo Hamlet – ojciec nie pojawia się tutaj wcale. Słyszymy jedynie jego głos, a jak wiemy – głosy w głowie nie są oznaką niczego dobrego. Przestrzeń, którą oglądamy, ma kilka wymiarów: scena pod nosem widowni, drugi plan, scena, tak zwana, balkonowa, oraz ostatni, najdalszy plan, który podejrzeć możemy jedynie przez niewielkie okno. Daje to wrażenie całkowitej niedostępności i braku jakiegokolwiek naszego wpływu na to, co tam się niebawem wydarzy. Mimo ogromnej przestrzeni, atmosfera jest nieco klaustrofobiczna: gdybyśmy chcieli nagle uciec, to nie mamy dokąd.

Gdzieś pośrodku znajduje się pokój Hamleta, w którym stoi zakurzony konik na biegunach. Hamlet, choć już dzieckiem nie jest, nie panuje nad huśtawką własnych emocji. Jego postać nie jest szczególnie przepisana na nowo – jest to Hamlet w pierwszym zetknięciu klasyczny, ale zjawiskowo zagrany przez Alberta Pyśka, któremu bardzo kibicuję. Pyśk bezbłędnie oscyluje między udawanym szaleństwem, a szaleństwem prawdziwym, między pogardą dla siebie samego, a tą przeznaczoną dla innych. Pragnie, aby wydarzyła się jakaś tragedia, która wstrząsnęłaby światem jego matki i otworzyła jej oczy, ale gdy ta tragedia się staje, on tylko gorzko tego żałuje. Gertruda nadal jest ścianą, o którą rzuca się groch. Ten Hamlet jest niedojrzały, czasami „gnojkowaty”, czasami prawdziwie zrozpaczony, ale zdecydowanie kocha Ofelię. Wiemy o tym Hamlecie, wiemy, że ją kochasz, ale wyrzuć tego konika z pokoju, Hamlecie!

Ofelię (Małgorzatę Patryn) poznajemy jako dosyć typową nastolatkę, z humorami, przekąsem na twarzy i roszczeniowym tonem głosu. Nie do końca ta koncepcja do mnie przemawia, ale postać zdecydowanie bardziej zaczyna mi się podobać po śmierci swojego ojca, kiedy przeobraża się w narkomankę ze squatu. Ma podarte rajstopy i majtki ubrudzone okresem. Jest blada i błądzi wzrokiem. Próbuje zachwycać się suchymi patykami, nadając im nazwy polnych kwiatów. Gdzieś w głębi obłędu zdaje sobie jednak sprawę, że w rękach dzierży martwe kawałki drzew. Sama jest tylko kolejnym suchym patykiem, który nie ma już szans na odratowanie. Pozostałość po dostojnym kwiatku. Jej pogrzeb odbywa się bez świadków, bo po cóż zatrzymywać się nad kolejnym grobem, skoro dalej czeka tyle ważnych spraw.

Dwór jest wspaniały. Damki dworu, wesołe dziewki wyglądające jak postaci z commedi dell’arte, mają za zadanie zabawiać panów improwizowanym i spontanicznym stosunkiem. Wszyscy wyglądają jak clowny wyskakujące z pudełka, przynoszące mnóstwo radości otwierającemu. „Owe hulanki, po których łeb pęka, czynią z nas wszystkich pośmiewisko świata”. Możliwe, ale my się bawimy razem z dworzanami, razem z nimi chcemy trwonić czas. Czasami jesteśmy też czarowani przez miejscowych kuglarzy, przez ogień, który bardzo szybko z formy widowiskowej, może stać się najzwyklejszym pożarem. Jest to bardzo dynamiczny spektakl: aktorów jest wielu, często używają gwałtowności, poruszają się szybko, niemal przeskakując między poziomami scen. Żywiołowość akcji wzmacnia dym, sceny walk i, wspomniany już, ogień. Zapach benzyny nadaje szczyptę realności. ​

Między Gertrudą a Klaudiuszem jest spora różnica wieku. Anita Poddębniak grała w pierwszej inscenizacji tegoż „Hamleta: Księcia Danii”, czyli aż 17 lat temu, w parze z Przemysławem Bluszczem. Bluszcz zastąpiony został przez Roberta Gulaczyka. Czy warto było zostawiać aktorkę tylko ze względu na to, że już w tym spektaklu grała? Być może. Natomiast dobrze zauważalna była całkowita bierność Gertrudy, która niby jakąś matczyną miłość do Hamleta żywi, ale nie jest w stanie nic zrobić, a tym bardziej mu pomóc. Pragnie zamiatać zło pod dywan, i oczekiwać, że ono już stamtąd nie wyjdzie. Błąd Gertrudo. Chociaż w Klaudiuszu przejawiają się wyrzuty sumienia, jakieś odłamki ludzkich uczuć okraszone łzami, nie będą miały one żadnego wpływu na dalszą akcję. Szczury mogą chodzić zarówno po zamkowych lochach, jak i w kanałach.

Końcówka spektaklu daje nam jasno do zrozumienia, że zawsze znajdzie się ktoś z pozoru nieszkodliwy, kto przy danej mu okazji, też będzie chciał wykorzystać swoją szansę. I oto korona zrobiona z czegoś, co przypominało pasek klinowy, trafia na głowę Horacja (Rafał Cieluch). Horacjo schodzi ze sceny, zabierając ze sobą wystraszoną damę dworu. Został tylko stos trupów, a zgliszcza Elsynoru formy nie zmieniły. Nic nie udało się odbudować i nic nie zapowiada, aby miało się coś zmienić po samozwańczej koronacji Horacja: wszak trup będzie się siał dalej, jeżeli tylko okoliczności będą tego wymagać.

Legnicki ”Hamlet” jest widowiskiem, które mogłabym oglądać na okrągło. Nie chciałabym go jednak przenosić w żadne inne miejsce: scena na „Nowym Świecie” obramowała całe przedsięwzięcie w jedyny taki egzemplarz „Hamleta”, który na dodatek, w punkt prezentuje ideę legnickiego teatru, słynącego z wykorzystywanych przez siebie różnych przestrzeni. Po wyjściu z podziemi zaczęłam łapczywie łykać powietrze, w emocjach, których nie zdołał zmyć nawet legnicki deszcz.

(Sonia Romanowska, „Kwarantanna w Elsynorze”, https://maratonmodrzejewskiej.weebly.com, 21.06.2018)