Drukuj

- Lubię odkrywać w sobie nowe rzeczy, poznawać siebie. Największą satysfakcję mam wtedy, gdy zrobię coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Cieszę się, że po trzydziestu latach pracy na scenie to wciąż jeszcze mi się zdarza – mówi legnicka aktorka Anita Poddębniak w rozmowie z Jolantą Kowalską.


Ma pani ulubione miejsce w teatrze?

Pracuję w nim już trzydzieści lat, więc właściwie czuję się tu jak w domu. Wszystkie kąty są oswojone. Na pewno fajny jest bufet, bo tam się zazwyczaj spotykamy i gadamy po spektaklach. W garderobie można znaleźć azyl i trochę się wyciszyć, ale pewnie najbardziej lubię scenę. Wszystko naokoło się zmienia, są jakieś remonty i przemeblowania, a tam chodzi się wciąż po tych samych, starych, porysowanych deskach. Wystarczy spojrzeć do góry, na wysłużone sztankiety i rampy reflektorów, by poczuć niezwykłą atmosferę tego miejsca.

Są aktorzy, którzy lubią mieć jakieś przedmioty teatralne w domu. Pani ma takie pamiątki?

Nie, nigdy nie miałam takiego zwyczaju. Nie wieszam na ścianach swoich zdjęć teatralnych, nie mam w domu nawet nagród, jakie dostałam. Wszystko jest w garderobie, szurnięte gdzieś do szuflady. Ostatnio przypomniałam sobie, że mam Srebrny Krzyż Zasługi i zastanawiałam się, gdzie on leży. Okazało się, że podczas jakiejś przeprowadzki włożyłam go do pudła i nawet nie rozpakowałam. Najwyraźniej nie mam potrzeby celebrowania sentymentalnych pamiątek. Kiedyś było tak, że się po prostu przynosiło teatr do domu. Życie prywatne było przedłużeniem tego, co się działo na próbach. Spotykaliśmy się i komentowaliśmy, co się wydarzyło w pracy. Nigdy nie mieliśmy dosyć, wciąż się chciało o tym rozmawiać.

Ma pani najdłuższy staż w zespole, jest też pani jedyną aktorką, związaną z teatrem legnickim dłużej niż obecny dyrektor, Jacek Głomb. Podjęła pani w nim pracę w 1988 roku, po sezonie spędzonym w Wałbrzychu. Jak doszło do tego angażu?

Gdy kończyłam studia na Wydziale Lalkarskim we Wrocławiu, mówiło się, że warto iść do Legnicy. Teatr Dramatyczny, kierowany przez Józefa Jasielskiego, miał wtedy niezłą opinię. Umówiłam się z nim na rozmowę, ale nic wówczas z tego nie wyszło. Powiedział, że nie potrzebuje żadnej dziewczyny, bo ma dużo młodych w zespole. Pojechałam więc do Wałbrzycha. Mówiąc oględnie, było tam nieciekawie, w każdym razie większość młodych szybko stamtąd odeszła. Ale zagrałam Mariannę w „Skąpcu” w reżyserii Grzegorza Stanisławiaka, Jasielski przyjechał na premierę, po czym zadzwonił do mnie z propozycją angażu.

Była pani dziewczyną z Łodzi. Nie ciągnęło panią do większych ośrodków?

Kiedyś myślało się inaczej, nie wszyscy marzyli o tym, żeby znaleźć się w Warszawie. Aktorzy, zwłaszcza młodzi, chcieli przede wszystkim grać. W małych ośrodkach mieli na to większe szanse. Ja nie mogłam narzekać, sporo grałam, mając poczucie, że pracuję w teatrze na przyzwoitym poziomie.

Ale po dwóch latach, na fali transformacji teatr zaczął się sypać. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie tylko stracił publiczność i większość zespołu, ale też został pozbawiony autonomii instytucjonalnej. Przekształcono go w wielofunkcyjny dom kultury pod nazwą Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny. Aktorzy przez jakiś czas musieli pracować na etatach instruktorów.

Rzeczywiście, był taki moment, że w zespole pozostało bodaj sześć osób. Po odejściu Jasielskiego w 1990 roku teatr objął Łukasz Pijewski, który zgodził się na przekształcenie go w Centrum Sztuki. Zapanował chaos, wszystko zmierzało do tego, żeby zamiast instytucji repertuarowej powstała scena impresaryjna. Ten trend utrzymał Krzysztof Rościszewski – kierownik artystyczny teatru w sezonie 1993/1994, który zaczął sprowadzać aktorów z Wrocławia na chałtury. Mimo to zagrałam wówczas kilka ciekawych ról, między innymi w „Antygonie” i „Przyjacielu wesołego diabła”. Nie była to dyrekcja jednoznacznie zła, ale sam Rościszewski nie wytrzymał w Legnicy długo i po roku odszedł.

Pani nie myślała o tym, żeby też uciec?

Zadecydowały względy rodzinne. Liczyłam się jednak z tym, że jeśli teatr się rozpadnie, to trzeba będzie coś ze sobą zrobić. W tamtych czasach wciąż nad nami wisiały jakieś zagrożenia, kryzys właściwie się nie kończył. Na jeden sezon 1992/1993 kierownictwo artystyczne objęli Robert Czechowski i Jacek Głomb. Próbowali odbić teatr od dna, ale po kilku miesiącach ich wyrzucono.

Rok później Jacek Głomb powrócił do Legnicy, już jako dyrektor. Zaproponował szereg działań niestandardowych, między innymi wyprowadzenie spektakli w plenery i do obiektów o zupełnie innym przeznaczeniu, najczęściej mocno zrujnowanych. Zespół wierzył, że to ma sens?

Z pewnością początki były trudne, nie mieliśmy pewności, czy te działania zdołają się przebić. O tym, że Jacek jest niestandardowym reżyserem, przekonałam się przy okazji „Trzech Muszkieterów”, kiedy wypuścił nas na scenę i powiedział: „Działajcie, proponujcie!”. To był szok, bo przywykliśmy do innego stylu pracy, a poza tym na scenie oprócz nas znalazły się też konie, kury i osioł. Wtedy nauczył mnie jednej kardynalnej rzeczy – że aktor może się czuć bezpieczny na scenie, bez względu na to, co się wydarzy. Jeżeli zapomni tekstu lub nastąpi coś nieprzewidzianego, to jest w stanie tak to ograć, że spektakl się nie posypie. Koledzy oczywiście różnie przyjmowali jego pomysły, nie wszystkim się podobały, więc część ludzi wkrótce odeszła. Dopiero premiera „Złego” uświadomiła wszystkim, że robimy coś nowego, świeżego.

Ale publiczność trzeba było budować od podstaw. Dawna odeszła, nowa jeszcze się nie pojawiła.

Tak, pamiętam, że były takie spektakle „Złego”, które graliśmy przy niemal pustej widowni. Przychodziło może z pięć osób. Pewnie dlatego, że było zimno, przez dziurawy dach hali fabrycznej, gdzie to graliśmy, wpadał śnieg. Ludzie nie byli przyzwyczajeni do takich warunków. My zresztą też, a przecież graliśmy w cienkich kostiumach. Jacek jednak uważał, że mimo wszystko trzeba walczyć, wierzył, że przeciągniemy publiczność na naszą stronę. Potem wszyscy przywykliśmy do tych ruin.

Trzeba było się w nich zmierzyć z trudną akustyką i potężną kubaturą. Nie mieliście wtedy do dyspozycji mikroportów. W „Koriolanie”, wystawionym na terenie poradzieckich koszar, grała pani Wolumnię. Jak w hangarze, pełnym pyłu, ognia i dymu oddać subtelności rysunku Szekspirowskiej postaci?

Tak, tam rzeczywiście nie można było oszczędzać głosu, ale pomagał nam Shakespeare, bo jego fraza pozwala na mocniejsze granie. Moja Wolumnia była przy tym postacią dość emocjonalną, więc miałam pewne szanse, żeby się przebić przez tę przestrzeń. No cóż, aktor w takich warunkach po prostu robi, co może: mówi wyraziściej, używa szerszego gestu, musi inaczej się poruszać, bo ma do pokonania większe odległości. Pamiętam, że próby generalne trwały wtedy prawie do rana, postawienie spektaklu w takich warunkach wymagało intensywnej pracy.

Niedługo po „Koriolanie” zagrała pani Gertrudę w „Hamlecie” z Tomaszem Kotem w roli tytułowej. Scenerią był zrujnowany budynek dawnego Wojewódzkiego Domu Kultury przy ulicy Nowy Świat. Scenografia podkreślała tę surowość, co przekładało się na wysiłek fizyczny aktora – trzeba było poruszać się po pryzmach piasku i niewygodnych, pochyłych platformach. W tej przestrzeni powstało później wiele spektakli, ale pewnie oswajanie jej nie było łatwe?

No cóż, byliśmy dużo młodsi, nie myślało się wtedy o ryzyku. A ono rzeczywiście istniało. W „Hamlecie” było dużo ognia i cały ten dym szedł do góry. Pamiętam, że na premierze zaczęliśmy się dusić i musieliśmy wybijać otwór w ścianie. Kasia Dworak nawet zemdlała. Ale spektakl szedł dalej, opanowaliśmy sytuację i graliśmy, jakby nic się nie stało. Poza tym lubiliśmy to przedstawienie, więc niedogodności przestrzeni wydawały się drugorzędne. Pamiętam nawet, że Radek Krzyżowski, który robił zastępstwo za Tomka Kota, był zachwycony surowością tego miejsca, ogniem, platformami, które wymagały czasem kaskaderskiej sprawności. Wszystko to miało swój urok. Teraz pracujemy już nieco inaczej, czas ekstremalnych przygód minął. I chyba dobrze, bo jeśli coś się powtarza, to aktor nie ma szans na rozwój. To naturalne, że po takich widowiskach chciało się czasem zagrać bardzo kameralny dramat, żeby móc zbudować rolę z zupełnie innych środków.

Pani specjalnością repertuarową stały się postacie matek…

No cóż, jestem najstarsza w zespole.

Ale to okoliczność akurat niezwiązana z wiekiem, bo pierwszym zadaniem aktorskim, jakie powierzono pani jeszcze w Wałbrzychu, była rola Matki Boskiej w „Betlejem polskim”. Można więc powiedzieć, że rozpoczęła pani karierę od kulturowego archetypu macierzyństwa. W Legnicy to emploi stanowi niemal udzielne księstwo pani. Ten poczet matek jest jednak bardzo niestandardowy. Nie ma w nich sentymentalizmu. Są zwyczajne i prawdziwe, jakby przyszły prosto z legnickiej ulicy. Skąd się biorą? Z obserwacji? Z życia? Z pani samej?

Każdą rolę przepuszczam przez siebie. Być może tak jestem skonstruowana. Nie czuję się stworzona do tego, by grać damy i królowe, lecz kobiety zwyczajne, takie, które można spotkać na osiedlu. W każdej roli jednak staram się znaleźć dla siebie coś nowego. Jeśli to mi się nie udaje, mam poczucie porażki. Czuję się spełniona dopiero wtedy, kiedy odkrywam w sobie jakąś nową możliwość, coś, czego wcześniej nie znałam.

Czy do takich ról zalicza pani matkę Bogusia w „Made in Poland” Wojcieszka? To jedna z najbardziej wzruszających pani bohaterek – matka osiedlowego buntownika, pracująca za grosze w fabryce i znajdująca życiowy azyl w muzyce Krzysztofa Krawczyka.

To była bardzo trudna praca. Długo nie wiedziałam, w którą pójść stronę, reżyser też niczego mi nie narzucał. Ale tekst był w miarę dobrze napisany, dawał ciekawy materiał na rolę. Nie potrafię powiedzieć, kiedy to zaskoczyło. Jestem aktorką, która najwięcej odkrywa w działaniu na scenie. Bywa, że nieoczekiwanie uruchamia mi się jakaś energia i zaczyna wychodzić coś, czego zupełnie nie planowałam. Oczywiście, po latach pracy na scenie mam już jakiś warsztat, co pozwala mi pracować bardziej świadomie i kontrolować proces budowania roli, ale zawsze wyczekuję tego, co może otworzyć nowe ścieżki. Gdy wyczuwam takie impulsy, staram się za nimi podążać. Czasem to może być drobiazg lub szczegół, z którego potem buduję sobie resztę.

Jak wygląda życie wewnątrz zespołu? Jesteście społecznością również na gruncie prywatnym?

Tak, na pewno. Dawniej te związki były jeszcze ściślejsze, można powiedzieć, że byliśmy rodziną, bo większość aktorów mieszkała w bloku na Księżycowej w mieszkaniach, które należały do teatru. Był taki czas, że w każdą sobotę urządzaliśmy tematyczne zabawy, na które przebieraliśmy się, stosownie do idei przewodniej wieczoru. Ta zażyłość przenosiła się również na wzajemne relacje w pracy. Mieliśmy do siebie wielkie zaufanie, dawaliśmy sobie nawzajem uwagi i nikt się nie obrażał. Fenomenem jest to, że pomimo rozmaitych zmian w zespole – bo w ciągu tych lat przyszło sporo nowych ludzi – wciąż się bardzo lubimy. Nie ma destrukcyjnej rywalizacji, nikt nikomu nie podkłada świni. Ci, którzy nie potrafili się dopasować, szybko odchodzili.

Są jakieś hierarchie w zespole, choćby z tytułu starszeństwa?

Nie, mamy koleżeńskie relacje. Jeśli pojawiają się nowi aktorzy, to akceptuje się ich bez żadnych warunków wstępnych. Kiedyś może byliśmy wobec siebie bardziej szczerzy. Bywały sytuacje, w których część aktorów próbowała na scenie, a reszta siedziała na widowni i rzucała uwagi. W ten sposób razem budowało się scenę. Dzisiaj pewnie nie mielibyśmy już takiej odwagi, by doradzać młodszym kolegom. To się czasem jeszcze zdarzy gdzieś na stronie, ale nie robi się tego wprost.

Miała pani kiedykolwiek poczucie peryferyjności, pracując w Legnicy?

Zdarzało się, że gdy jechaliśmy na występy gościnne do Warszawy, to widzowie nie mieli pojęcia, kim jesteśmy, Legnica nie budziła w nich żadnych skojarzeń. Ale przeważnie spotykamy się z ciepłym przyjęciem, ludzie wiedzą, że u nas robi się fajne rzeczy i są ciekawi naszych spektakli. Myślę jednak, że większość z nas nie ma parcia na stołeczną karierę, umiemy cenić to miejsce, w którym jesteśmy.

Ale kilku aktorów legnickich wyjechało do Warszawy. Pani nie miała takich pokus?

Kobiety są w gorszej sytuacji. Proszę zwrócić uwagę, że wyjechali wyłącznie mężczyźni. Dla kobiet jest mniej propozycji, tak działa ta branża.

Faceci mają łatwiej?

Myślę, że tak. Oczywiście, są aktorki, które miały szczęście i znalazły swoich reżyserów, ale mężczyźni mają lepsze perspektywy w tym zawodzie, co widać po naszych chłopakach, którzy pracują teraz w Warszawie i w innych miastach. Może jednym z powodów tego stanu rzeczy jest fakt, że tak mało było dotąd w teatrze reżyserek. Dyrektorzy znacznie lepiej dogadują się z mężczyznami, kobiety są dla nich zbyt trudnymi partnerkami. W Legnicy też dotąd pracowali niemal wyłącznie reżyserzy, teraz to się zaczyna zmieniać.

Mówi się, że teatr jest najmocniejszą marką Legnicy. Odbieracie jako zespół jakieś szczególne dowody uznania ze strony mieszkańców?

Nie mamy garderób pełnych kwiatów, bo to już nie te czasy, kiedy się wyczekiwało na ulubionych aktorów z bukietem w kulisie, ale zdarzają się miłe oznaki sympatii. Bywa, że ktoś mnie zagadnie na ulicy i mówi, że zna mnie z teatru. Nasi widzowie często wstają do braw po spektaklach. Był czas, gdy takie stojące owacje zdarzały się codziennie, co zaczęło się nawet wydawać trochę podejrzane. (śmiech)

Co sprawia pani największą satysfakcję w tym zawodzie?

Lubię odkrywać w sobie nowe rzeczy, poznawać siebie. Największą satysfakcję mam wtedy, gdy zrobię coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Cieszę się, że po trzydziestu latach pracy na scenie to wciąż jeszcze mi się zdarza.

(Jolanta Kowalska,  „Przynosiliśmy teatr do domu”, Miesięcznik Dialog, nr 4/2018)