Drukuj

Czwarty w historii „Kamyk Puzyny”, który od 2015 roku przyznaje redakcja miesięcznika Dialog, trafi w piątek 13 kwietnia w ręce legnickiego Teatru Modrzejewskiej „za wieloletnią cierpliwą pracę, dzięki której powstał wyjątkowy teatr mocno związany z miastem i jego mieszkańcami, a także głęboko angażujący się w najważniejsze sprawy kraju”. To okazja i temat rozmowy, którą z dyrektorem tej sceny Jackiem Głombem przeprowadzili Piotr Olkusz i Jacek Sieradzki.


Nazwaliśmy nasz cykl „Pogoda na jutro”…

Co jest pewnie poetyckim sposobem na zadanie pytania: „Co dalej?”. Pytacie, co dalej w sytuacji, gdy jesteśmy na zakręcie i nie wiadomo, co za tym zakrętem nas czeka? Czym i jak zajmować się w tej nadzwyczajnej sytuacji, w której znalazł się nasz kraj? O tę pogodę na jutro pytam nieustannie siebie i pytam innych…

I co odpowiadają?

Jeden z dyrektorów odpowiedział mi, że trzeba przeczekać. Że trzeba grać bezpieczny repertuar i przeczekać. Tyle że to czekanie może trwać i trwać, a dla teatru nie byłoby to nic dobrego. Spektakle Teatru  Modrzejewskiej zawsze były próbą reakcji na świat wokół. Właśnie czekanie oznaczałoby koniec naszego teatru, nie próba szukania teatralnej odpowiedzi na to, co się dzieje. Zmieniło się bardzo dużo, ale – paradoksalnie – wiemy coraz więcej o pogodzie, o tym, jaka jest dziś i jaka będzie jutro. Pytanie, co przy tej pogodzie grać. Z jednej strony duża część naszej publiczności chciałaby manifestów, chciałaby, abyśmy nieustannie grali takie spektakle jak „Hymn narodowy” Przemka Wojcieszka, co wcale nie byłoby takie trudne, bo rządząca formacja dostarcza materiału na teatr w odcinkach. Z drugiej strony jest duża grupa widzów, która powtarza, że teatr nie jest od mówienia o tym, co doraźne, tylko o tym, co uniwersalne. Te pytania o oczekiwania widzów są szczególnie istotne w takim mieście, jak Legnica, gdzie mamy tylko jeden teatr, i gdzie te różne oczekiwania publiczności od lat staramy się wypisywać nad wspólnym mianownikiem, określanym przez nas właśnie jako reakcja na świat wokół.

Ta pogoda, o której coraz więcej wiemy, to mżawka, śnieżyca, burza?

Dajmy spokój z metaforami. Ta pogoda to rewolucja kulturowa. Ostatni discopolowy sylwester w Zakopanem, który zgromadził dziesiątki tysięcy widzów pod wielką krokwią i miliony przed telewizorami, serial „Korona królów”, który od stycznia ma Polaków uczyć bycia Polakami – oto sztandary tej rewolucji. Oto konkret, z którym musimy się zderzyć. A na to nakłada się sfera prawna, bo przecież mówi się coraz głośniej o zmianie ustawy o organizacji kultury i zwróceniu się w stronę centralizacji. Duża część środowiska ma obawy, że nowa centralizacja będzie zabraniem autonomii, zwłaszcza że nie mówi się już o instytucjach artystycznych, ale o wykonawczych. A skoro instytucje mają coś wykonywać, to musi być ktoś, kto im to nakaże. Bycie dyrektorem teatru nigdy nie było łatwe – ale teraz jest i będzie to coraz trudniejsze. Jestem w momencie może nie kryzysowym, ale bardzo trudnym, może i najtrudniejszym w mojej karierze.

Nie brakuje takich, co mówią, że najlepsze dzieła powstają, gdy kulturze jest najgorzej. To takie romantyczne myślenie „Cenzuro, wróć!”. Może czeka nas złoty okres teatru?

Były minister kultury Bogdan Zdrojewski mawiał, że jak Legnica ma problemy finansowe, to robi coraz lepsze spektakle. Ja mam dość i takiego myślenia, i takich okoliczności. Przez ponad dwie dekady ciężką zespołową pracą walczyliśmy o wykrojenie sobie pewnego miejsca na mapie… I rzecz jasna taka praca nigdy nie ma końca, ale powtarzam nie od wczoraj, że przydałoby nam się, odwrotnie, nie ciągłe napięcie, ale trochę świętego spokoju.

Zgoda, jest sylwester z kiczem i ramówka z „Koroną królów”. Ale wrócił też Teatr Telewizji.

Wszyscy widzieliśmy ten teatr, wiemy, o czym mówimy.

Ale wrócił. Przez lata powtarzano, że Teatru Telewizji nie będzie, bo nie ma pieniędzy. Teraz przyszli nowi, sypnęli groszem i zrobili nam Teatr Telewizji. Po swojemu, ale zrobili.

Dlatego ja też mówię, że nie jest prosto. Rozumiem też dylemat aktorów, gdy coraz głośniej – porównując to, co mamy dziś, z sytuacją z początku lat osiemdziesiątych – mówi się o bojkocie telewizji publicznej.

Może się i mówi, ale w TVP dobrych nazwisk wciąż nie brakuje.

Wiem, na czym to polega, płaci się o wiele więcej niż do tej pory.

Dobra wiadomość?

Nie wiem, czy dobra. Jak się kupuje artystę, to nie jest to dobra wiadomość. Nie twierdzę, że artysta ma być siermiężny i że ma się mu źle płacić, ale przekupywanie świata naprawdę mi się nie podoba. Wkraczamy na nowy obszar – już nie chodzi o politykę, ale o pewien system wartości, który na naszych oczach się zmienia.

Wcześniej nie przekupywano? Nie oczekiwano współpracy? Na przykład w Legnicy, nie miałeś nacisków spod znaku „Może by tak, panie Jacku, nie tak ostro?”.

Może to jest właśnie fenomen mojej drużyny i mój: nigdy w ciągu tych dwudziestu trzech lat nikt nam nie kazał nic zrobić – nie było żadnych nacisków repertuarowych, nie musiałem też nikomu przedstawiać planów premier do akceptacji.

A teraz musisz?

Nie. Ale też u mnie ciągle jeszcze jest ta sama władza. Dla większości teatrów pod tym względem zmieniło się jeszcze stosunkowo niewiele, bo wciąż są w rękach samorządów, zaś samorządy mają inny typ zmartwień niż władza centralna. Nasz problem jest jeszcze inny: co robić, aby teatr reagujący na rzeczywistość nadążał z reakcją. I by wiedział, jak reagować. To już nie tylko pytanie o miejsce, które chcemy zająć. Abstrahując od zmian politycznych, zauważmy, że gdy zaczynaliśmy pracę w Legnicy, przestrzeń bezpośredniego komentarza była zupełnie inna niż dziś, nie było choćby reakcji internetowych.

Zmienił się widz?

Zależy, o co pytacie. Bo to wciąż ten sam widz, ale już nie taki sam. On dojrzewał wraz z teatrem i tę zmianę doskonale widać w repertuarze teatru. To znaczące, że niemal ćwierć wieku temu zaczynaliśmy od „Trzech muszkieterów”, a teraz na jubileusz zrobiliśmy „Biesy”. Ta zmiana jest dużo ważniejsza niż kwestia podziału na „lewo” i na „prawo”. W 1994 „Biesy” byłyby całkowicie nierealne – nie miałby ani kto tego obejrzeć, ani nawet nie miałby wówczas jeszcze kto w tym zagrać.

A może w tej drodze do „Biesów” wy i wiele teatrów zgubiliście, albo zapomnieliście o publiczności niezainteresowanej takim kierunkiem poszukiwań w teatrze? I teraz ta publiczność – pośrednio – dochodzi do głosu?

Nikt istnienia tej publiczności nie udowodnił. Najlepszym przykładem są losy Teatru Polskiego we Wrocławiu: gdy rządził tam Krzysiek Mieszkowski, mówiono, że nie spełnia oczekiwań widowni środkowej, nazwijmy ją w uproszczeniu „mieszczańską”. Ale teraz, gdy zmieniono dyrektora i repertuar, widownia teatru świeci pustkami. Wyszła jedna publiczność, ale w jej miejsce nie przyszli nowi widzowie, bo ich po prostu nie ma.

A może są, tylko chodzą zupełnie innymi drogami i na co innego.

Tak czy owak nowa dyrekcja podejmuje desperackie i całkowicie nieskuteczne próby walki z pustką na fotelach. Znacie pomysł dyrektora, że każdy pracownik ma przyprowadzić sobie widza? To nie anegdota. To dla mnie dowód na to, że latami mitologizowany „widz środka” nie istnieje. I powtarzam, ten podział nie jest tożsamy z podziałem na prawicę i lewicę. W Legnicy nie uprawiamy teatru lewicowego czy teatru politycznego, który definiowałby się, wskazując tego, a nie innego wroga na arenie politycznej. Staramy się robić teatr refleksji, który przede wszystkim ma ludziom dać do myślenia. Kilka lat temu wymyśliłem formułę „Teatr nadziei”: chodziło mi o teatr zbawiający świat. Wielkie słowa, ale myślałem o teatrze, który dawałby człowiekowi jakieś światło. Dziś, przyznaję, znalezienie takiego światła, którym jeszcze w dodatku można się dzielić, jest strasznie trudne. Wracamy do pytania: „Co dać widzom, co grać?”. Gramy „Biesy”, „Wierną watahę”.  Dużo trudniej dziś programuje się rozmowę z widzem.

Mówisz, że teatr, który przychodzi z nową władzą – jak choćby wrocławski Polski pod dyrekcją Cezarego Morawskiego – nie ma swojej publiczności. Ale dwadzieścia trzy lata temu ty jej też nie miałeś. Może ci twórcy, bliżsi nowej władzy, też po prostu potrzebują czasu?

Chcę zauważyć, że na razie nie ma tych „twórców bliższych nowej władzy”. Poza Piotrem Tomaszukiem deklaracji ideowej nie złożył chyba żaden reżyser teatralny. W filmie jest już trochę inaczej.

I myślisz, że to się nie zmieni?

Nie mam złudzeń: zmieni się. Jest wielu, którzy – by pracować – gotowi będą do deklaracji i ustępstw.

Tylko potwierdzasz pewność obozu władzy, że teatr tkwi dziś na wrogich pozycjach i należy go odzyskać.

Ja właśnie nie mogę przyjąć tego podziału. Dosłowne odtwarzanie konfliktów politycznych w teatrze naprawdę nie ma sensu. Bo gdyby tak popatrzeć od strony estetyki, to mój teatr powinien się podobać nowej władzy: nie ma u mnie plastiku i ekscesów dla ekscesów, nie dekonstruuje się wszystkiego, co popadnie. A co do systemu wartości… Staramy się opowiadać o świecie w sposób pełny. Nie omijać trudnych tematów.

A staracie się mówić do wszystkich? Jakieś dwa lata temu rozgorzało pytanie, czy poszerzając teatralną widownię, powinno się też kaptować narodowców bądź kiboli…

Wy, panowie, przeceniacie siłę teatru, a w szczególności siłę teatru na prowincji. Widz teatralny nigdy nie był widzem masowym. Zapomnijmy o tym, że do teatru będą chodzić wszyscy. I to nie dlatego, że do teatru trzeba się ładnie ubrać. Powód jest banalny: jedni wolą Bacha, inni wolą Brathanki. Rzecz jasna chciałbym, żeby na widowni teatru w Legnicy siadali różni ludzie, różnych przekonań i po części może też tak jest, ale teatr to jednak sprawa niszowa… Jak sprzedajemy bilet, to nie pytamy widza, czy lubi Bacha i nie oceniamy jego stroju. Jesteśmy świadomi własnej niszowości, nawet jeśli mamy nadzieję, że czasem udaje nam się z tej teatralnej niszy wyrwać. Nie pytamy też widza, na kogo głosował. Mamy zaś nadzieję, że przychodzą do nas ludzie różnych przekonań, wciąż ciekawi innego zdania. Politycznie zespół też jest podzielony – to wcale nie jest ekipa z manifestacji KODu. Nie mam problemu z tym, że świat jest różny. Mam problem, gdy ktoś twierdzi, że jest jeden, jedynie słuszny świat, a na dodatek ma władzę. Nie mam problemu z faktem, że wybory wygrał ktoś, kto ma inne poglądy niż ja. Ale nie godzę się na taką perspektywę, że jeśli rządząca dziś formacja wygra wybory samorządowe, to mnie i naszego teatru nie będzie nie dlatego, że robię zły teatr, doprowadzam go do bankructwa, albo nie mam widowni, ale dlatego, że jestem „wrogiem politycznym” lokalnego PiSu, który tylko czeka, żeby zabić Głomba.

Miasto nie wyjdzie na ulicę, by cię bronić?

Mamy w Legnicy takich, którzy się przejmą, i takich, którzy się będą cieszyć. Oczywiście, że miasto nie wyjdzie na ulicę, ale również z tego powodu, że miasto Legnica nie będzie miało z tym nic wspólnego, gdyż decyzja zapadnie na szczeblu wojewódzkim. A że się mnie pozbędą… Jak się robi teatr w sprawie, to nie jest się lekkim, łatwym, przyjemnym i bezproblemowym.

Komedie i wodewile też robiłeś.

Tak, ale zawsze starałem się wykorzystać zapotrzebowanie na farsę i komedię, by wypełnić je inną treścią. Dlatego grałem „Wysoką komedię” na podstawie tekstów Norwida i „Szpital Polonia”, oba spektakle w reżyserii Pawła Kamzy… Ale już z obowiązkiem obciążającym każdy teatr na prowincji, czyli z graniem lektur dla szkół i bajek dla dzieci, byliśmy na bakier. Mówię mojej władzy: jeżeli chcecie mieć teatr dla młodszego widza, to go załóżcie, zamiast obarczać jedną scenę obowiązkiem grania dla wszystkich grup wiekowych. Chociaż owszem, jak zaczynaliśmy w Legnicy, to graliśmy bajki – zresztą podobało mi się, że odkrywaliśmy teksty nieco zapomniane, choćby „Króla Maciusia I”.

Kiedy słyszysz hasło „solidarność środowiskowa”, to…

To wiem, że trzeba być razem. I nawet kiedy obserwuję różne, powiedzmy, wybryki moich kolegów dyrektorów, pozostaję zdeklarowanym wspólnotowcem. Pomagam organizacyjnie gildii reżyserów. Protestowałem mocno po zmianie w Teatrze Polskim we Wrocławiu, choć wszyscy wiedzą, że byłem w sporach z Krzysztofem Mieszkowskim, także co do zasad prowadzenia teatru. Warto pamiętać, że łatanie dziur budżetowych Mieszkowskiego odbywało się kosztem innych scen dolnośląskich. Marszałek nie miał dla nas, bo musiał dać Polskiemu. Ale jak widzę, co zrobiono z tym teatrem po zmianie władzy, to po pierwsze zalewa mnie krew, a po drugie zyskuję pewność, że to samo można zaraz zrobić z Teatrem Modrzejewskiej w Legnicy. W jeden sezon można zdemontować teatr, który budowano latami. Kto dziś potrafi sobie wyobrazić powrót Polskiego do poziomu, jaki cechował tę scenę jeszcze niedawno? Działy się tam różne rzeczy, czasem lepsze, czasem gorsze, ale dobrych było dużo. Kiedy więc słyszę „solidarność środowiskowa”, myślę o niej przez pryzmat nadzwyczajnych czasów, które nastały. A nadzwyczajne czasy wymagają nadzwyczajnych reakcji. Jestem wychowany w prostej szkole: jak idzie zima, to wpuszczamy do domu wszystkich. Bo jest zimno!

A środowisko teatralne wobec władzy politycznej? Jak należałoby się zachować? Bojkot i protest, czy dyplomacja i gra?

Oczywiście coraz trudniej twierdzić, że żyjemy w państwie demokratycznym, w którym szanuje się Konstytucję. Ale pieniądze, którymi dysponuje Ministerstwo Kultury, są wciąż naszymi pieniędzmi, z naszych podatków. Nie widzę powodów, abym miał się nie starać o dofinansowanie, czy nie startować w ministerialnych konkursach… Nasz niedawny jubileusz czterdziestolecia Teatru był współfinansowany przez Ministerstwo, teatr otrzymał srebrną Glorię Artis, sześciorgu aktorom przyznano nagrody okolicznościowe. Sam dostałem list od premiera Glińskiego, list wisi teraz u mnie w gabinecie, więc gdy na sesji Sejmiku Dolnośląskiego propisowski działacz znów powie, że mój teatr jest antypolski, to pokażę ten glejt z rządową pieczątką…

Poskutkuje?

Zobaczymy.

To chwilę o finansach. Ledwo co zrobiliście w teatrze wielki raban, że nie macie z czego żyć.

Żyliśmy dotąd dzięki dotacji podstawowej z Urzędu Marszałkowskiego i dzięki środkom dodatkowym. Od dziesięciu lat wspomagał nas KGHM Polska Miedź SA, trzykrotnie  też zdobyliśmy trzyletnie granty Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Trzeci grant się właśnie skończył, wystąpiłem o nowy, na odpowiedź poczekamy pewnie do maja. A KGHM wycofał się ze sponsoringu. Zostaliśmy na dotacji podstawowej. Zrobiłem raban, starając się uświadomić mojej władzy – marszałkowskiej i miejskiej – że nowa sytuacja wymaga nowych decyzji. Uzyskałem deklarację, że pomogą. Nie na piśmie. Jak podpisuję teraz umowy z nowymi realizatorami, to ręka mi się trzęsie, bo ryzykuję.

Ręka ci się trzęsie, ponieważ spółka skarbu państwa, zależna od państwa i działająca na polecenie polityczne, pomagała wam przy sprzyjającej władzy, a przy niesprzyjającej przestała wam pomagać. Nie masz poczucia, że ta sytuacja jest chora dziś, ale i była chora wcześniej?

Jest chora, bo spółki skarbu państwa są chore.

A sposób dotowania?

Ależ oczywiście! To stoi na głowie. Tylko czy ja „Orkiestrę” Krzyśka Kopki, spektakl o pracownikach Zagłębia Miedziowego, robiłem po to, żeby zasłużyć na dotacje? Bzdura, to była nasza kolejna opowieść o regionie, w którym działamy. Traktowałem pomoc z KGHMu jako docenienie tej roboty, a nie przywilej zależny od sympatii aktualnych politycznych szefów spółki. A raban robiłem, bo brak tych dodatkowych dotacji naprawdę groził wstrzymaniem działalności teatru. Przy czym, żeby było jasne: akurat nasza władza marszałkowska rozumie sens tego, co robimy. Również dlatego, że naprawdę jesteśmy jedynym „teatrem dolnośląskim”: gramy w Nowej Rudzie, Gryfowie Śląskim, Lądku Zdroju i innych dolnośląskich miastach i miasteczkach. Marszałek Cezary Przybylski jest byłym starostą bolesławieckim, podpisywałem z nim umowę na ożywianie Teatru Starego w Bolesławcu, który starostwo wyremontowało z własnych środków. Po latach użerania się z legnickim magistratem, latach długów, awantur i wywalania mnie z roboty mogliśmy odetchnąć, gdy przeszliśmy pod Urząd Marszałkowski. Ale dziś bilans tlenu znów staje się dla nas niekorzystny. Mam mówić, jaka jest średnia wynagrodzenia w naszym teatrze, ile zarabiają aktorzy? Warszawa się uśmieje. My naprawdę to robimy w poczuciu misji, choć wiem, jak to brzmi…

Niech wybrzmi.

Jeżeli ktoś z taką konsekwencją jak moja drużyna odważa się na taki projekt, jakim jest Teatr Modrzejewskiej w Legnicy, mając przy tym jedynie dość podstawowe poczucie bezpieczeństwa socjalnego, to może mamy prawo do trochę większych słów. I do pewnej irytacji. Aktorzy mnie pytają, jak to jest, walczymy od dawna, z sukcesami i znów jesteśmy w miejscu, w którym byliśmy dawno temu…

Podstawowe poczucie bezpieczeństwa socjalnego… Porozmawiajmy o pieniądzach.

Trochę się wstydzę – zwłaszcza że przeczytałem, ile zarabia pewien stołeczny reżyser w prowadzonym przez siebie teatrze. No, ale dobrze: trzy miliony osiemdziesiąt tysięcy to jest mój budżet od Marszałka, półtora miliona dostaję od Prezydenta Legnicy. Prezydent nie darzy mnie szczególną atencją, więc od ośmiu lat daje dokładnie tyle, ile ma w umowie z marszałkiem, a w umowie ma formułę kwoty minimalnej: „nie mniej niż”. Razem daje to cztery miliony pięćset osiemdziesiąt tysięcy rocznie, do tego dochodzi około miliona z przychodów własnych. Wystarcza to na mocno średnie wynagrodzenia dla ludzi, koszty stałe i eksploatację spektakli. Na produkcję nie ma z tego nic. Nasz teatr ma formułę zespołową: wszyscy muszą grać. Spektakle wieloobsadowe są kosztowne, bo to chmara ludzi do opłacenia. Innego teatru nie chcę robić, taki jest nasz charakter pisma. I muszę to robić za pięć i pół miliona, odpadło pół „bańki” od KGHMu i pół „bańki” z grantu. Brakuje mi koło miliona; ten milion marszałek ma mi dołożyć, ale raz dołoży, raz nie – bo spadnie CIT albo będzie powódź, albo co innego. Niby to relatywnie nieduże pieniądze, ale… Nie ma co gadać, trochę zazdrościmy teatrom współfinansowanym przez Ministerstwo, bo tam jest bezpieczeństwo. Finansowe oczywiście.

Uważaj, bo się doczekasz regulacji, w której każdy teatr będzie współfinansowany, a minister będzie miał bezpośredni wpływ na osobę dyrektora.

Dziś też ma wpływ, opiniuje kandydatury. Mnie minister Gliński zaopiniował pozytywnie. Nie wierzę, żeby ministerstwo zdecydowało się na pełną centralizację. Teatry okrzepły w samorządach; kiedyś krytykowaliśmy przekazanie ich pod zarząd władzy lokalnej, dziś widać, że to w znacznej mierze uratowało sytuację.

Ale to samorząd, w tym twój marszałek osobiście rozjechał spadek po Mieszkowskim…

To trochę bardziej skomplikowane, tam był konflikt w zarządzie.

Owszem, wiele sił politycznych się przyłożyło.

Nie musisz mnie przekonywać, że politycy nie są aniołkami. Choć ja przetrwałem tyle lat jako dyrektor, bo kilku oświeconych urzędników, głównie szczebla dyrektorskiego, pomogło mi z paru opresji wyjść. Jest jasne, że dobre prawo i dobrze rozumiana demokracja jest lepsza od jakiegokolwiek bezpośredniego uzależnienia od władzy. Więc jeśli o coś walczyć dziś, to przede wszystkim o jak największą autonomię teatru. I o wolność twórczą. Bo my teraz zaplątaliśmy się w naszej rozmowie w sprawy finansowo-urzędnicze. A one są psu na budę, jeśli nie będzie działać podstawowy mechanizm, że ktoś przychodzi do mnie z fajnym projektem a ja za trzy miesiące mogę ten projekt zrealizować. Paradoksalnie, ta nasza obecna ustawa, tak krytykowana, gdyby tylko ją przestrzegać, daje gwarancję takiej autonomii. My, jako środowisko, jako Unia Polskich Teatrów, w której zarządzie jestem, opowiadamy się za tą ustawą. Można i trzeba ją nowelizować, ale myślenie, że jakąkolwiek ustawą urządzimy doskonale świat, jest marzeniem ściętej głowy.

Kilka lat temu narzekano, że państwo nie prowadzi polityki kulturalnej. Teraz prowadzi aż nadto. Czy polityka kulturalna jest potrzebna? Jeśli tak, to jaka?

Sprzyjająca różnorodności. To wszystko. Polityka kulturalna nie może polegać na sprawdzaniu, na ile sztuka wpisuje się w ideologiczne hasła. A nasza współczesna władza jest superideologiczna. Ekspansję ideologii uważa za swoją misję. Ogłasza, że przeprowadza rewolucję; w imię tej rewolucji zmienia i łamie Konstytucję. Zdaje się jej, że narzuci wszystkim swój porządek wartości, wymusi na całym społeczeństwie jednolitą postawę. Oni nie biorą pod uwagę, że nawet jeśli będą rządzić trochę dłużej, to jednak my stąd nie wyemigrujemy do Pernambuco. Oczywiście – ktoś się sprzeda, ktoś da sobie spokój, ale zawsze będzie jakieś grono ludzi, które będzie im bruździć.

Po to jesteś w legnickim KODzie? Żeby bruździć?

Czekaj, bo ja używam tego słowa żartem, a ktoś to przeczyta serio. To nie jest tak, że wart Pac pałaca a pałac Paca. Kiedy robimy spotkanie KODu, to nie mówimy, że ktoś jest gorszym sortem, kanalią czy zdrajcą. Kiedy spotykamy się w sto pięćdziesiąt osób, żeby uczcić pamięć Piotra Szczęsnego i robimy to w ciszy, może się nie modląc, bo są wśród nas też ludzie niewierzący, to nie można nas potraktować symetrycznie z facetem, który przejeżdża obok na rowerze i krzyczy „Jebać KOD”. Jasne, zdarza się, że i po naszej stronie ktoś pęknie, ale nie ma tu oszołomów czy wariatów. Wiem, że ta rozmowa nie ma być o KODzie, ale muszę powiedzieć, że jakimś fenomenem tej organizacji na prowincji – a w każdym razie u nas – jest fakt pojawienia się tu ludzi, których wcześniej nie było w życiu publicznym. Ludzi, którzy po 1989 roku, nawet widząc, że jest nie ze wszystkim fajnie, nie mieli przemożnej potrzeby wstać z kanapy i wyjść z domu. Dzięki KODowi poznałem wiele wspaniałych osób.

I nie bałeś się, angażując w KOD, że się oberwie teatrowi?

Tak, znam to pytanie… I odpowiadam: życie jest jedno. Są takie sytuacje, że człowiek nie ma wyjścia. Profesor Bartoszewski mówił, że warto być przyzwoitym. Ja uważam, że w tym się wyraża moja przyzwoitość. Nie idę do teatru, by tam realizować politykę KODu.

Ale musisz się liczyć z tym, że zostaniesz postawiony przed wyborem albo-albo.

Nie mogę mieć takich dylematów!! Żyję w demokratycznym państwie! Moje poglądy polityczne to jedno, a moja robota to drugie.

Tyle że walczysz o publiczne pieniądze dla teatru i nie jesteś przecież tak naiwny, by nie rozumieć, że twoje poglądy będą miały wpływ na rezultat tej walki.

No, dobra, mówmy o tym. Pamiętam Sierpień i to, co się wtedy działo. Byłem wtedy gówniarzem i zresztą wiele mi się nie podobało – że ludzie się awanturowali, że narzekali, że był ten jakiś Wałęsa… Ale jak później zobaczyłem czołgi na ulicach, to nie miałem wątpliwości, gdzie jest moje miejsce. To brzmi kombatancko, wiem. Ale człowiek działa na zasadzie impulsu. Liczy się lustro w łazience – jak umiem sobie popatrzeć w twarz, to jest dobrze. Mam świadomość odpowiedzialności i wiem, że jest coraz trudniej; sytuacja finansowa, o której tyle mówiliśmy, też mi to uświadomiła. Na pewno będę robił różne rzeczy, żeby teatr obronić. Ale uzależnianie moich osobistych decyzji od tego, czy za to się oberwie teatrowi, byłoby także, paradoksalnie, nieuczciwe wobec samego teatru. Jestem jaki jestem: jeśli się zacznę hamować, to teatr też się zacznie hamować.

Teatr to ja…

Nie!! Nie mam poczucia że to jest teatr Jacka Głomba i nie znoszę, gdy ktoś tak mówi. Ale oczywiście mam świadomość, że w tym teatrze jest też mnóstwo moich emocji, że jakoś go pieczętuję. I to nie jest tak, że teraz, gdy już mamy pewną pozycję, gdy jesteśmy – mówiąc ironicznie – sławni, to jest prościej. Nie. Jest jeszcze trudniej. Strasznie trudno trzymać kurs w tym naszym dziwnym świecie, gdzie jednego dnia ogłasza się kogoś polskim Castorfem, a drugiego o nim całkowicie zapomina. A my trwamy. Znosimy wyzwiska, że niby to jesteśmy dziewiętnastowieczni, bo modna jest zupełnie inna estetyka. Trwamy, opowiadamy swoje i pilnowanie, żeby się przynajmniej nie powtarzać, wymaga od nas coraz więcej wysiłku. Trudno się nie powtarzać po dwudziestu trzech latach, ale staramy się wciąż chronić nasze wspólne zaciekawienie światem. Cieszę się, że wielu odnalazło tu  kawałek własnego świata. Ale ważne jest też,  że wielu aktorów gra, reżyseruje, pisze, prowadzi projekty samodzielnie, poza Legnicą. Zresztą nie dotyczy to tylko aktorów. Działają równie sprawnie na własny rachunek i odnoszą sukcesy.

Nie boisz się, że odejdą?

To nie jest kwestia strachu. Oni wszyscy, żeby się sprawdzić, muszą robić jak najwięcej rzeczy poza Legnicą. U nas są u siebie, raczej bezpieczni, na raczej rozpoznawalnym gruncie, w tym zawodzie potrzebna jest konfrontacja. Powinni wyjeżdżać – a jednocześnie są przecież tak potrzebni w spektaklach, w nowych projektach. Co ja im mogę dać? Owszem, zatrudnienie, ubezpieczenie, świetnych znajomych lekarzy… No dobra, może jeszcze coś, bardziej ulotnego. Nasz świat. Taką mam przynajmniej nadzieję.

(Piotr Olkusz i Jacek Sieradzki, „Wspólne zaciekawienie światem”, Miesięcznik Dialog nr 4/2018)