Poruszyła mnie symbolika scenografii zaprojektowanej do “Wiernej watahy” przez Piotra Tetlaka. Wbite w “ziemię”, wygięte lekko tyki są zarazem łukami świątyni i ostrokołem odgradzającym miasteczko od wrogiego świata. A potem można się w nich dopatrzyć również więziennych zasieków. Albo nawet cmentarzyska, na którym leżą zaciukani w imię jedności outsiderzy, tacy jak Sabina. Recenzja Piotra Kanikowskiego.


Lejący się nieprzerwanie hen z góry strumień wody być może jest znakiem bożej obecności, a być może ludzkim szwindlem. Bo pomimo oczekiwań, modlitw, postów, wyrzeczeń, rytuałów niebo jest puste. Pierwsza mówi o tym Joanna, trzynasta córka poświęcona Bogu, zbuntowana przeciwko swemu powołaniu. A dzieci mówią prawdę, przynajmniej dopóki nie nauczą się od dorosłych wyrachowania. Jak starsze siostry Joanny. W zamyśle Księdza, miała być trawką, która uschnie w klasztorze, by przykuć uwagę wiekuistego ogrodnika, a próbuje żyć na przekór przeznaczeniu. Zamiast powołania poczuła miłość. “Jakby diabeł we mnie dom znalazł” – wyznaje bez skruchy, jeszcze zanim ministrant w dziecięcej zabawie przyciśnie ją do ziemi.

Niewinne ciała Joanny i Jarka. Rozpustne ciało Sabiny. Stęsknione ciało Taty. Udręczone trzynastoma porodami. zgwałcone ciało Matki. Ciała Braci, w których strach zagłuszył zwierzęcą chuć. Wszystkie są zagrożeniem dla hierarchii w stadzie. Wierna wataha pilnuje więc nocami ciał swoich braci i sióstr, by nie wymknęły się z domów do czarciej jamy w ziemi albo na zaplecze knajpy, do grzechu.

Sztuka Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak opowiada o buncie we wspólnocie, która przetrwała dzięki umotywowanej religijnie opresji. O pielęgnowanym przez pokolenia strachu nie tyle przed surowym bóstwem (wszak niebo jest puste), co przed surowym Księdzem i nieszczęśliwymi członkami watahy, zawistnymi o cukier w herbacie, bieganie boso po trawie, uwalaną podczas zabawy sukienkę. Zunifikowane stroje są zewnętrznym znakiem podporządkowania i rezygnacji. “Bracie… nie za to, że inny być chciałeś. Za to, że nas mogłeś zmienić. Ciebie wysrać trzeba” – objaśnia występek i karę kapturowy sąd, pobłogosławiony przez Księdza, jedynego, któremu wolno nieznacznie wyróżnić się  z szarej masy.

Obok głębokiej wiary z wyboru ks. Adam Boniecki z Tygodnika Powszechnego rozróżnia płytką wiarę magiczną i wiarę socjologiczną. Magiczna sprowadza relacje z absolutem do zaklęć, znaków,  rytuałów, np. składania ofiar czy niejedzenia mięsa w piątek. Socjologiczna jest wiarą z nawyku albo bezwładu – to przypadek ludzi, którzy chodzą do kościoła, bo wszyscy wokół chodzą do kościoła.

Tak się mniej więcej ma sprawa z polskim katolicyzmem, przez co w badaniach wychodzi później, że 60 proc. deklarujących się jako chrześcijanie nie wierzy ani w śmierć ani zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Tę uwagę proszę potraktować jako dygresję dygresyjnego recenzenta, bo tekst “Wiernej watahy” absolutnie nie sprowadza się do krytyki Kościoła katolickiego ani antyklerykalnej agitki. Nowa premiera w Teatrze Modrzejewskiej nie opowiada w ogóle o żadnej konkretnej religii ani żadnym konkretnym kawałku świata. Przez swą “szkicowość”, zredukowanie postaci do tego co absolutnie niezbędne, odrealnienie, także przez figurę zdystansowanego opowiadacza – przypomina raczej biblijne przypowieści. Rodzaj szarady, w której literalne znaczenie tego, co obserwujemy na scenie, jest zaledwie wstępem do odkrywania alegorycznych głębi. “Za trudne?”  pyta w finale Opowiadacz, sugerując, że dalej widz musi iść sam. Że ma zadanie: przełożyć tę przypowieść (a w zasadzie dwie przypowieści, bo wstępem do historii o Joannie była miniatura o zmiażdżonej mandarynce pięknej jak słońce) na swoje życie.

Wspomniałem o ks. Bonieckim, bo mam wrażenie, że jego wykład na temat rodzajów wiary może być dobrym tropem.  W watasze wiernych, o których opowiadają Paweł Wolak i Katarzyna Dworak,  indywidualny wybór wierzyć czy nie wierzyć jest w ogóle niedopuszczalny, bo stanowi zagrożenie dla wspólnoty. W ten sposób spektakl. opisując mechanizmy panujące wewnątrz religijnej społeczności,  traktuje również o personalnej wolności. Jest głosem za wolnością. Także za wolnością w Kościele i za preferowaną przez ks. Bonieckiego nienarzuconą, świadomą, głęboką wiarą z wyboru. Następny krok w tym kierunku prowadzi do strawestowania hasła z czasów stanu wojennego. Bez wolności nie ma miłości – żadnej miłości, ani do Boga, ani do ludzi. I o tym – jak sądzę – też jest “Wierna wataha”.

Spektakl Wolaka i Dworak został nasycony podniosłą symboliką. Znakomite, majestatyczne, wzbudzające niepokój animacje Justyny Sokołowskiej nawiązują do sakralnego malarstwa, motywów biblijnych i mitologicznych. Gesty wykonywane przez aktorów – choć trudno je przypisać do konkretnej religii – mają ewidentnie rytualny charakter. Wymyślona przez Jacka Hałasa oprawa dźwiękowa współgra z mocno zrytmizowanym tekstem sztuki, “stukotliwym” od krótkich fraz i powtórzeń.  Transowy polifoniczny śpiew – jak z cerkiewnych nabożeństw albo indiańskich ceremonii – przechodzi płynnie w zwierzęce skowyty, pohukiwania, dyszenie, postukiwania, zręcznie zapętlone przez obsługującego konsoletę Alberta Pyśka. Szamaństwo. Akustyczno-wizualna psychodelia. A im bliżej finału, tym mroczniej, aż po oniryczne sceny, w których ludzie przemieniają się w zwierzęta, zwierzęta w ludzi, a woda miesza się z krwią.

Opowiadacz (idealnie obsadzony w roli, obdarzony wodzirejskim wdziękiem Paweł Wolak) puszcza tę terkotliwą karuzelę w ruch, a potem usuwa się ze sceny, pozwalając, by historia działa się sama. Czujnie krąży tylko dookoła, dopowiadając niezbędne didaskalia lub niby duch na moment wsuwa się w bohaterów swej opowieści i niskim głosem akcentuje ich kwestie. Podkręca emocje.  Największe aktorskie wyzwanie wzięła na siebie Katarzyna Dworak. W ciągu dwugodzinnego spektaklu zrzuca maskę za maską. Gra potulną żonę gwałconą na polecenie Księdza przez niekochanego męża – upokorzony obiekt inseminacyjnych zabiegów. Okrutną, pozbawioną czułości matkę – kata niechcianego dziecka. Dewotkę przejętą tym, co ludzie powiedzą, jeśli nie upilnuje dziewictwa córki. Podstarzałą, zniszczoną przez kolejne ciąże kobietę, która dowiaduje się o małżeńskiej zdradzie. Tropiącego kochankę demona zemsty. Splamioną krwią, opętaną zwierzęcą chucią wilczycę w rui.  Dostojną matronę o ustalonej pozycji w stadzie. Jej rola – rozpisana jak partytura w filharmonii, pulsująca wszystkimi emocjami – została zagrana koncertowo. Warto też zwrócić uwagę na inny brylant w obsadzie: młodziuteńką, debiutującą w Teatrze Modrzejewskiej jako Joanna Adriannę Jendroszek, studentkę Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego we Wrocławiu. Chciałoby się, by została w Legnicy na dłużej.

Na premierze zabrakło krzesełek. Dla spóźnialskich zostały poduszki i odrobina wolnej przestrzeni na podłodze, schodach. “Wierna wataha” rekompensuje te niewygody w stu procentach. Dzięki symbiozie realizatorów, znakomitemu zespołowi Teatru Modrzejewskiej, powstał frapujący, perfekcyjnie wymyślony i zagrany spektakl. który – jestem przekonany – znowu rozbije bank z nagrodami na teatralnych festiwalach.

  • “Wierna wataha” Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak w ich reżyserii. NAJBLIŻSZE PRZEDSTAWIENIA 1 i 2 lutego o godz. 11 oraz 2, 3 i 4 lutego o godz. 19 na Scenie Gadzickiego BILETY: 30/25 zł REZERWACJA I INFORMACJA: 76 72 33 505, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


(Piotr Kanikowski, „“Wierna wataha”. Puste niebo, pełny teatr”, http://24legnica.pl, 31.01.2018)