Oszczędna formalnie, skąpa inscenizacyjnie sztuka to właściwie dwa spektakle – melodramat i psychodrama. Melodramat historyczny, odtwarzający niemal baśniowy, okrutny czas exodusu macedońskich dzieci do Polski w drugiej połowie lat 40. ubiegłego wieku. I – po latach – psychodrama tych, którzy tę dziecięcą podróż do samotności przeżyli. O legnickiej premierze „Przerwanej odysei” w reżyserii Jacka Głomba pisze Leszek Pułka.


Koszmar widzianego i doznanego zła nie jest kostką lodu, która roztapia się w języku barwnych, partyzanckich opowieści; to Różewiczowskie kamienie przed bramą piekła. Kto nie doświadczył, nie zrozumie. Traumy wojny – także te wrośnięte w psychikę dzieci – oznaczają czyściec za życia.


„Reszta to gruzowisko” – wspominają Macedończycy w programie do spektaklu Roberta Urbańskiego i Jacka Głomba. Wzruszająca jest europejskość „Przerwanej odysei”. W nieco przeteatralizowanej, mało witalnej części pierwszej oglądamy aktorów legnickiego Teatru Modrzejewskiej, a po przerwie, w akcie pełnym aktorskiego żywiołu, bardzo energetycznym, artystów Macedońskiego Teatru Narodowego – występujących gościnnie. Być może z tego powodu epicka opowieść Roberta Urbańskiego nie stała się wielką historyczną narracją.

Tym razem teatr epicki, teatr opowieści – jeśli pamiętacie choćby „Łemka” na Kartuskiej z 2007 roku – jakby nie zmieścił się na scenie Teatru Modrzejewskiej. Oszczędna formalnie, skąpa inscenizacyjnie sztuka to właściwie dwa spektakle – melodramat i psychodrama. Melodramat historyczny, odtwarzający niemal baśniowy, okrutny czas exodusu macedońskich dzieci do Polski w drugiej połowie lat 40. ubiegłego wieku. I – po latach – psychodrama tych, którzy tę dziecięcą podróż do samotności przeżyli.

Dyskretnym tłem teatralnej ballady w inscenizacji Głomba są fotografie dzieciaków przywiezionych na Dolny Śląsk, zawieszone w foyer teatru, i kolekcja ich wspomnień w programie spektaklu – czasami dynamicznych, rwących biografie w strzępy, czasem spowolnionych, przypominających pokaz slajdów ze starego rzutnika. Trzecim planem polskiej premiery stały się spotkania Macedończyków, którzy do swojej ojczyzny nigdy nie powrócili lub – w obliczu koniecznej hellenizacji – powrócić nie chcą/nie mogą. Witali się z taką serdecznością, że w uściskach trzeszczały kości. Było słychać i w hallu, i w foyer.

2.
„Przerwana odyseja” nie jest teatrem akcji. To prosta, ledwo udramatyzowana opowieść o tragedii rozstań matek i dzieci. Ojcowie – niczym towarzysze Odyseusza – byli wojownikami, po których najczęściej pozostały groby albo powidok dalekich grzbietów górskich, dokąd wędrowali z bronią w ręku. Dlatego nie oglądamy scen walk z demonami wojny, brak tu czynów bohaterskich, które budzą dreszcze. Oglądamy najprostszą z możliwych scenografii –maksymalnie skondensowaną przez Małgorzatę Bulandę przestrzeń, odgrodzoną od opowiadanego realu Macedonii monstrualnym murem. Swoisty rezerwat.

W poprzek sceny rząd ławek. Jak w dworcowej poczekalni. Może w szkole. Zsunięte na środek niczym przed sprzątaniem. Za nimi ów mur i gigantyczna, obita blachą brama, a za nią otchłań. Kosmos prywatnych historii, którego nie widzimy, bo szarość tam i nijakość codziennych naszych marzeń – jak pisał nowofalowy poeta . Z boku niewielka orkiestra, komentująca dźwiękami wydarzenia. Bohaterowie – niczym postaci w wambierzyckiej szopce – wchodzą, drepczą przez scenę, wychodzą, czasem posiadują na stronie. Zależy, czy sprężyny dramatu dotykają ich, czy nie.

Pierwsza część „Przerwanej odysei” stała się narracją o dość komiksowym ruchu scenicznym. Demony w szopce są dwa. To nadmiernie egzaltowany Partyzant Pawła Palcata i pajacykowata Partyzantka Magdy Skiby. Szowinistyczni pantokratorzy, choć lepiej byłoby rzec – inkwizytorzy, komunistyczni ideowi szaleńcy, nękający dzieciaki w imię Wielkiej Grecji. Kapryśni histerycy, iluzjoniści, choć nie magowie, władcy ciał i dusz, balansujący na granicy patologii, którzy mają do dyspozycji rzeczywisty, sądowy aparat terroru. To przez nich ginie szczeniacko zbuntowany Done (wystudzona, rzeźbiarska, niemal frasobliwa interpretacja Mateusza Krzyka) – jedyna ofiara dziecięcej odysei do Polski.

Pozostali bohaterowie wydają się jakoś w tej szopce nieobecni. Dyrektor szkoły (zbyt manierycznie zanurzony w niemym proteście wobec komunistów i w zdrowym rozsądku Bogdan Grzeszczak), koślawy Ogrodnik skrywający tajemnice polskiej konspiracji, swoisty mistrz Joda Donego (mocno zmartwiały Robert Gulaczyk), senna Lena (posągowa Katarzyna Dworak), zagubiony w historii Kapitan statku (huczący baśniowym barytonem Paweł Wolak). Wreszcie Pat i Patachon edukacyjnej tragifarsy, kinooperatorzy Władzio (Bartosz Bulanda) i Wiera (Gabriela Fabian). Nawet dantejski, acz zombiepodobny w kroju Odźwierny Rafała Cielucha zdał się mało poetycki jak na strażnika mitu.

Szczęśliwie kosmos tego surowego, nieco wystruganego z drewna świata spina inscenizacyjny gag: ekran. I obiektyw kamery transmitującej obrazy – niczym nasze smartfony – do imaginacji świadków-widzów. Wielu z nich okazywało wzruszenie. Zwłaszcza w części drugiej, gdy na scenę wkroczyli bohaterowie historycznej opowieści, by po latach rozliczyć swoich wychowawców i opiekunów.

„Nikt z nas nie jest bez winy” – to najczęstsze przekonanie, które słychać było ze sceny. W znacznej mierze aktualne i dziś, kiedy politycy szukają wzorców i miar jedynie słusznej historii, zadekretowanego patriotyzmu czy czarno-białych interpretacji solidaryzmu. Przekomarzania, awantury, bywa, że niemal bijatyki Wangela (ekspresywny Wlado Jowanowski), Januszka (barwny Trajcze Gjorgiew) i Iraklisa (rozgorączkowany Tome Witanow), a w tle śpiew nimf tej narodowej odysei, którymi są cudowne, witalne, skupione na postaci: Saszka Dimitrowska, Biljana Jowanowska, Sneżana Konewska-Rusi, Sofia Nasewska-Trifunowska – to matki, żony, kochanki niosące w pamięci zwykłe ludzkie losy. Dorosłe ofiary wojny i wyznawczynie sensu doczesności.

Konkluzja zda się banalna. Każdy, kto kiedykolwiek brał udział w zjeździe koleżeńskim, wie, iż nie ma wspólnej opowieści. Są pieśni, fotografie, anegdoty, marzenia i rozczarowania. I kłębowisko losów. Oglądamy zatem przeszłość i teraźniejszość, pamięć i współczesność. Dzieciństwo naznaczone koszmarem wojny i sąd nad sumieniami. Projekcje i dokumenty. Iluzje i niemal prawdy. Arcyludzkie.

3.
Wojna na Bałkanach od stuleci zmuszała narody do sypania kamiennych nagrobnych kopców. Kres II wojny światowej, a potem ekspansja komunizmu i faszystowskich dyktatur nie przerwały hekatomby. Być może ułatwiały rysowanie granic na mapach, ale – zawsze i wszędzie – były to granice nieprawości i cierpienia. Bohaterowie sztuki Urbańskiego to Macedończycy i Grecy z drugiej połowy XX wieku. A może – w istocie – Grecy, Turcy, Bułgarzy, Macedończycy, Serbowie, bo te narody kształtowały przez wieki opowiadany na scenie pejzaż. A może po prostu – i jak zawsze – dwa języki i dwie wiary.

Jedni drażliwie wpatrzeni w imperialną tradycję i kulturę Hellady, inni zaś – napływając na Bałkany już w VI i VII wieku – którzy tę tradycję wchłonęli, nie zapomnieli wszakże mowy słowiańskich przodków i trwają osobno na przekór kolejnym wojnom. A że dziś jeszcze unoszą się nad bałkańskim tyglem etezje islamu, o czym przypominają „Bałkańskie upiory” Roberta D. Kaplana, „Krwawiąca Europa” Macieja Kuczyńskiego czy „Wojna umarła, niech żyje wojna” Eda Vulliamy’ego i czego doświadczamy od lat za pośrednictwem telewizji? Nie ma kresu koszmarów.

Postacie z legnickiej „Odysei” są zatem niezwykle konkretne, ale i ich nie ma. Bohaterowie nieustannych wyborów pośród demonów polityki – wielokrotnie skreślani przez Greków jako naród i państwo. Więc zatopieni w obcym kosmosie niczym podziemny świat „Makedonców” lub zmuszani do wyboru innej planety – wieczni emigranci, outsiderzy, obdarzeni zmazą buntu ludzie bez ziemi. Postaci ze wszech miar intrygujące.

Matki wyrzekające się córek i synów, aby ocalić je przed śmiercią, i dzieciaki, które okłamano wizją rychłego powrotu, obietnicą ucieczki przed grozą wojny. Jakoś podobni w swoim losie do losów niemal całej XX-wiecznej Europy. Określani apodyktycznie w traktatach politycznych, porzucani przez historię, zapomniani przez autorytarne Kościoły. Jak Niemcy, Bośniacy, Grecy, potem mali Koreańczycy. Dolny Śląsk dla wielu z nich był enklawą wolności i dobra. Innym zdał się snem o wyspie Kalipso.

4.
Mali wędrowcy z Macedonii dotarli do Polski statkami. Jak Odys – sugeruje tytuł spektaklu. To ciekawy pomysł Roberta Urbańskiego, który szukał odpowiedniego podestu historycznego dla nieprostych wydarzeń. Wybrał poetycki arcymit. Dzieci wywiezione z terenów walk pomiędzy komunistycznymi partyzantami a faszystowskim reżymem monarchistów nie stały się jednak Telemachami, nie czekały na nich ani matki-Penelopy, ani żaden Odys. Czekały ruiny domów i obcy język. Lub przymus emigracji. Swoisty wieczny stan nieważkości.

5.
Konkluzja druga: demokracja może być dyktaturą niebotycznych głupców i cierpieniem zwykłych, szlachetnych i nieszlachetnych – gdzieś pod skórą i krwią bohaterów Urbańskiego krąży podobne przekonanie.

Puenta trzecia – przepadła w nas zdolność do dzielenia się chlebem z głodnymi, wola przyjmowania Boga-gościa pod własny dach. Skarleliśmy w duchu i ciele. Prawda nas nie ocala, szyderstwo bawi. Zaiste, w spektaklu Głomba-Urbańskiego nikt nie jest bez winy. Grecy, Macedończycy, Polacy – niepewni teraźniejszości i przeszłości, bo ludzie kaleczą ludzi nieodwracalnie. Zbyt często w imię politycznych demonów.

Jasne, kultura bywa pokazem kostiumów. Nakładamy je, by zmniejszyć ból i poczucie wydziedziczenia. Jak te dzieci, które przyjechały do Polski w latach 1948-49. Wędrowcy smutku i pielęgniarze sieroctwa. Nasi bliźni.


(Leszek Pułka, „Podróż za jedną śmierć”, http://teatralny.pl, 30.11.2016)