Najnowsza realizacja legnickiego teatru dowodzi, że Jacek Głomb to polityczne zwierzę. Premiera wygrzebanej z zapomnienia sztuki Adolfa Nowaczyńskiego „Car Samozwaniec, czyli polskie na Moskwie gody” to mocna rzecz o bebechach polityki równie brutalnej i bezwzględnej dziś, jak i w początkach XVII wieku, z których czerpie scenariuszową historię. Sztuka ocieka krwią, wali w pysk, chlasta po oczach i uszach bez znieczulenia.


Opowieść o pierwszej dymitriadzie, gdy polska magnateria wykorzystała polityczny zamęt i słabość Rosji do zbrojnej interwencji i obalenia cara Borysa Godunowa, by osadzić na moskiewskim tronie wychowanego na polskim dworze młodzieńca podającego się za syna Iwana Groźnego, reżyser odarł z historycznego kostiumu.  Na legnickiej Scenie na Nowym Świecie wykreował ponadczasowy świat rzeźni. Zarówno tej jak najbardziej dosłownej, jak i metaforycznej. Całość tej politycznej opowieści o kulisach polityki, której domeną są intrygi, spiski, zdrada, podstęp, żądza władzy i chciwość, wręcz bezlitośnie spływa krwią. To jatka, z której kto przeżyje i tak będzie umoczony.

Umowność tej historii o polsko-ruskim konflikcie, który na wieki wpisał się w arcytrudne relacje z naszym wschodnim sąsiadem, podkreśla zarówno scenografia (znajdziemy się w obitej ocynkowaną blachą przemysłowej rzeźni, a dyndające haki czekać będą jedynie na wypełnienia swojej docelowej misji), jak i kostium (rzeźnickie skórzane fartuchy, brązowe dla polskich panów, czarne dla rosyjskich bojarów) oraz rekwizyty (zbrojni wyposażeni są w rzeźnickie topory, tasaki i noże). Akcja, która w zasadniczej warstwie toczy się w kremlowskich komnatach, może przebiegać gdziekolwiek. W dowolnym miejscu i czasie, wszędzie tam, gdzie trwa niemal plemienna wojna wszystkich ze wszystkimi o wpływy, władzę, pieniądze i kobiety.

Każdorazowo, gdy otwierają się wielkie metalowe wrota i przy granej na żywo agresywnej muzyce Kormoranów na scenę wkraczają bohaterowie tej mrocznej opowieści, oczyma wyobraźni widziałem scenę znaną z setek telewizyjnych przekazów, gdy przez złote drzwi prowadzące do Sali Aleksandryjskiej Kremla wchodzi pan i władca jak najbardziej współczesny, a z głośnika płynie wiernopoddańcza zapowiedź, że oto wkracza on – Władimir Władimirowicz Putin.

Zgodnie z reżyserską zapowiedzią, ale też z oryginałem dramatu Nowaczyńskiego, zgrabnie przystrzyżonym przez Roberta Urbańskiego na kształt dynamicznego politycznego thrillera, wszyscy w tej opowieści solidnie i po równo dostają po łbie – zarówno napędzani żądzą wojennych łupów polscy okupanci Kremla, którzy z poczuciem wyższości pogardzają jego gospodarzami, jak i odrzucający modernizacyjną szansę, wiernopoddańczy i nawykli do absolutyzmu spod buta i knuta oraz pogrążeni w morderczych spiskach rosyjscy magnaci. Finał jest w tej sytuacji tragicznie przewidywalny. Jeśli ktoś w tej opowieści odnajdzie nasze polskie odniesienia i współczesne nam polityczne boje oraz podział i wielkie społeczne pęknięcie na frakcje liberalno-modernizacyjną i klerykalno-konserwatywną, na niepowodzenie popisowego projektu politycznego, będzie miał do tego prawo i sceniczne uzasadnienie. Gdy widz zauważy przemożną rolę instytucji kościoła (w spektaklu prawosławnej cerkwi), jako uczestnika gry o wpływy i bezwzględnego politycznego gracza, też będzie miał ku temu powody.

Bezbłędnym, choć nie pozbawionym reżyserskiego ryzyka, wręcz intuicyjnym, ale też zaplanowanym z premedytacją strzałem było obsadzenie w roli Samozwańca debiutanta Alberta Pyśka. Ten reżyserski zabieg Jacka Głomba znany jest już legnickim teatromanom. Nie mniejszym wyzwaniem było przecież obsadzenie przed laty, w roli Hamleta, wychowanka legnickiego Klubu Gońca Teatralnego, Tomasza Kota. Ryzyko bezspornie się opłaciło. Tym razem może być podobnie. Najmłodszy w legnickim zespole aktorskim, to rówieśnik odgrywanej postaci. Dla odbioru przekazu, płynącego ze sceny, ma to kapitalne, wzmacniające autentyzm znaczenie. Nie dziwi zatem, że młodzieniec z carską koroną szybko traci poczucie realiów, zachłyśnięty władzą, która jest jak afrodyzjak. Seks, dragi i rock and roll – chciałoby się powiedzieć. Kobiety, które same pchają się w ramiona władcy, są jak jadowite żmije zza kulis pociągające za sznurki. Wychowany w łacińskiej kulturze polskich dworów magnackich uzurpator, wyniesiony do władzy na polskich szablach, to archetyp polityka, który na dziejowej scenie pojawia się za wcześnie, nie trafia we właściwy dla siebie czas.

Jest w tym spektaklu scena zapierająca dech w piersiach. Zaszlachtowany Dymitr, to koniec polskiego snu o panowaniu na Kremlu. Gdy jednak widzimy i słyszymy Wasyla Szujskiego, w przejmującym i kapitalnym wykonaniu Pawła Wolaka, to wieje grozą. Na scenę wchodzi bowiem nowy władca Rosji i postać, która nie zapomni dawnych prześladować i upokorzeń. Praprzodek Józefa Wissarionowicza Stalina. Siedemnaście lat temu oglądaliśmy nie mniej politycznego „Koriolana” – duetu Kopka i Głomb. Deja vu w teatralnych ruinach było nieuniknione. Bo polityczne prawidła są niezmienne. Nawet wtedy, gdy w ustach są wielkie słowa o obalaniu tyranów, niesieniu cywilizacji i demokracji, to i tak w kulisach będzie walka o władzę, kiedyś także o złoto w brzęczącej monecie, dziś (to znany nam przykład) o panowanie nad arabską ropą.

Na wypełnionej do ostatniego miejsca premierowej widowni, ewidentnie zaciekawionej nową produkcją teamu Modrzejewskiej, widzieliśmy wielu ludzi polskiej sceny. Wśród nich byli: Lech Raczak, Robert Czechowski, Piotr Tetlak, Alina Moś-Kerger, Przemysław Bluszcz (brawa na wejście!), ksiądz Waldemar Sondka i Beata Pawłowicz. Był też nieoczekiwany gość specjalny – nietoperz fruwający w trakcie przedstawienia nad głowami aktorów i widzów.

– To ważny dla nas i dla mnie osobiście sceniczny projekt. Mocno społeczny i polityczny. Marzenie, by wrócić do świata przedstawionego w „Koriolanie” tkwiło we mnie od zawsze. Teatr, to takie miejsce, w którym warto mieć marzenia. Warto też stawiać sobie i innym wyzwania. Także młodym aktorom. To niezmienny nasz charakter pisma – mówił na popremierowym spotkaniu Jacek Głomb.

W Legnicy powstał dotkliwie mocny spektakl teatru polityki. Polecam. Szansa już w najbiższy weekend - 5 i 6 września.

Grzegorz Żurawiński