Legnicki “Łemko” w inscenizacji Jacka Głomba to spektakl prowadzony tak blisko życia, jak można sobie tylko wyobrazić. Mocna satyra gryzie spokojne sumienia. Szczęśliwie brak tu doraźnej propagandy politycznej, ale nie brak dramatycznego banału życia. Ta szopka przypomina, że ludobójstwo i wysiedlenia, także w Polsce, są źle zabliźnioną raną. O premierowej pozycji Teatru Modrzejewskiej pisze Leszek Pułka dając spektaklowi cztery gwiazdki (dobry).

Polityczny takt (sporo tu okładania po pysku i kopniaków żołdaków czy politruków, lecz niewiele oskarżeń) oraz bliskość życia będzie dla jednych powodem, by postawić zarzut o czytankowość spektaklu. Dla innych - jak zawsze w Teatrze im. Modrzejewskiej - będzie pytaniem o świat ludzi prostych, sponiewieranych przez religię, politykę lub historię.
W “Łemku” szczęśliwie brak doraźnej propagandy politycznej, ale nie brak dramatycznego banału życia. Ta szopka przypomina, że ludobójstwo i wysiedlenia także w Polsce są źle zabliźnioną raną. Że w gruncie rzeczy często stoimy naprzeciw siebie, lżąc lub wielbiąc bezkrytycznie przeszłość, która bywa niczym wiejski pies na łańcuchu - nie tylko chroni nasze domy od złego, lecz i zagłusza świat.

Dramaturg Robert Urbański postąpił jak Myśliwski w “Traktacie o łuskaniu fasoli” - zmusił widzów do słuchania opowieści o życiu śnie starego Oresta (świetna, stoicko poprowadzona rola Zbigniewa Walerysia). O losie, w którym jako koszmary, ale i sny radosne wiruje kilkadziesiąt lat historii Łemkowszczyzny, Polski, Ukrainy i PRL-u. Kilkadziesiąt lat prywatnej, dramatycznej, lecz niezbyt heroicznej odysei najpierw wsiowego gaduły, potem niepraktycznego starca marzącego tylko o miejscu na ziemi, miłości i spokoju.

Orest, łamaga-Odys z niegdyś polskich kresów, nie jest bohaterem. On tylko próbuje patrzeć ludziom prosto w oczy. Mimo to interesuje się nim władza Władza uwielbia pieniądze, pokorę i poniżenie. Oresto-we szczęście to niewiele i - kolejno dla nacjonalistów ukraińskich, esesmanów, band UPA, oprawców z KBW - niemożliwie wiele. Pragnienie zwykłości, normalności, świętego spokoju bywało w XX wieku, w stuleciu zwyrodniałych utopii polityczną arogancją - przypomina między wierszami Robert Urbański.

Łemko chciał uchronić dom, sad, spokój izby, a traci wszystko. Najpierw wiarę, bo przesiedlony pod Legnicę, traci więź z Cerkwią, nie nawiązuje jej z rzymskim Kościołem - wspólnotą wiernych, którym nie brak pogardy dla obcych. Traci dom splugawiony przez reżimy komunistów i faszystów - pomieszkuje w zrujnowanej świetlicy, na pewno nie w arce, raczej przechowalni. Traci czystość miłości, gdy żołdacy gwałcą Hańcię, jego żonę (wyciszona Anita Poddębniak).

Klimat małej apokalipsy świetnie oddaje muzyka Bartka Straburzyńskiego - rytmiczne, witalne akordy inicjują pochód postaci i nagle urywają się, zanim rozkręci się korowód. Odsyłany od urzędnika do urzędnika, spychany w polityczny niebyt Orest nie odnalazł się w PRL-u, w którym trwała licytacja politycznych zasług i rósł w siłę moralny kundlizm. Nie miał również powrotu tam. Zawsze byli ludzie ważniejsi i sprawy pilniejsze - słyszy od urzędników i urzędniczek (błyskotliwie drepczące postacie papużek-biurw w interpretacji Małgorzaty Urbańskiej i Zuzy Motorniuk).

Zawieszony między złem historii a obojętnością teraźniejszości nie rozumie, że jego kurczowe trzymanie się mitu upośledza go. Że stał się żywym trupem, wokół którego tańczy - zupełnie jak w “Weselu” Wyspiańskiego - chór upiorów. Świetnie to zawieszenie Oresta między samozachwytem polityków a obolałą ziemią rozegrała scenograficznie Małgorzata Bulanda, rozstawiając wokół sceny las drabin niczym w jarmarcznych malowidłach na temat snu Jakubowego.

Łemko nie chce umrzeć, nim nie opowie o przeszłości dzieciom. Opowiada. W odpowiedzi słyszy protest syna Jarosława, absolwenta dwóch fakultetów (Paweł Placat), z furią odrzucającego “brud” dawnego świata: pasywność, mizerię kulturową, lenistwo, konformizm polityczny. Córki (Magda Skiba, Ewa Galusińska) wykrzyczawszy sprzeciw, łagodzą, koją, tulą.

W finale znów słyszymy znany akord. Korowód rusza. Lecz to nie chocholi taniec. To trauma Także trauma mieszkańców Zakaczawia Wychodziliśmy ze starego, zrujnowanego Varietes o dziurawym dachu wśród życzliwych spojrzeń kobiet wspartych na parapetach okolicznych ruder, prowadzeni przez umorusanych ziomali w hiphopowyeh kapturach. Ich upiory nadal budzą się co noc.

(Leszek Pułka, “Jednym tchem”, Dziennik Kultura TV, 21.07.2007)