Młodzi mieszkańcy dzielnicy czują dumę za sprawą „Ballady o Zakaczawiu”. To najpierw teatralna, w reżyserii Jacka Głomba, a następnie rok później zekranizowana przez Waldemara Krzystka, opowieść o ich rewirze. Po prapremierze, która miała miejsce 14 lat temu w kinie, mówiła o nich cała Polska. O końcu kina Kolejarz i pewnej epoki pisze Joanna Michalak.


– Jak te maszyny weszły, serce nam zamarło – przyznaje mieszkanka ulicy Łąkowej, gdzie od tygodnia wyburzane jest legendarne kino Kolejarz. – To był poniedziałek. Dzieci pierwszy raz szły do szkoły, a nam tu pogrzeb zaczęli robić. Zeszłam na dół. Patrzę, jakiś kierownik, czy ktoś taki. Innymi dyrygował. Pytam go, co robią? A on mi na to, że to, co już dawno powinni. Że zostało trochę złomu i wszystko może się zawalić. Że nikt tu nie chce prokuratora. I tak trzeba. No to ja mu się żalę. I mówię, że to nasza młodość, życie, piękne lata… Gadam, płaczę… a on mi na to, że po to tu jest, by te dzieciaki nie zginęły pod gruzami. Proszę zobaczyć, te dzieci to straszne łobuzy! Żadnego wychowania! – ubolewa kobieta.

Czterech chłopców i dziewczynka ochoczo biegną za intruzem z aparatem fotograficznym. W niedzielne popołudnie obcy, to dla nich towarzyska atrakcja. Kilkoro ludzi w oknach. Głównie kobiety. Maluchy za obcym biegają po drewnianych elementach równanego z ziemią budynku. Zardzewiałe gwoździe aż się jeżą, by przebić na wylot ich stopy. Uzbrojeni w kije mali gospodarze podwórka, niczym dojrzałe koty, perfekcyjnie brylują wśród gąszczy niebezpiecznych pamiątek po minionych dziesięcioleciach.

– One nic nie czują, nie zdają sobie sprawy – mówi zasmucona lokatorka sąsiedniej ulicy, spoglądając na rozbrykaną ferajnę. – To prawnuki kolejarzy, a nigdy pociągiem nie jechały. My tu wszyscy pracowaliśmy na kolei albo w zakładach mięsnych. Dzisiaj na wagonach jakieś niepolskie napisy, że człowiek nawet nie wie, co to jedzie, do kogo należy i kto tam pracuje. Nic. A kiedyś byliśmy, jak jedna wielka rodzina – przyznaje i po chwili wraca do burzonego kina Kolejarz.

– Boże, przecież ja tu na zabawy chodziłam. Całe młode życie nam tam zeszło. Szlag człowieka trafia, serce się kraje i najgorsze jest to, że nic nie można zrobić – załamuje ręce. – Tutaj już nic nie poradzimy, ale proszę zobaczyć na ten budynek po byłym przedszkolu kolejowym – dodaje sąsiadka. – Taki piękny pałacyk. Ogromny. Z przodu park, z tyłu duży plac i garaże. Niby na sprzedaż, ale pewnie kupca nie znajdą i znów wszystko wyburzą. Chłopaki już tam chodzą szyby wybijać. Tak to jest, jak nie ma prawdziwego gospodarza – ubolewa.

Rozmowie przysłuchuje się para młodych ludzi. Udają, że problem ich nie dotyczy. Wreszcie mężczyzna mówi donośnym głosem do swej towarzyszki: – Została nam już tylko „Ballada o Zakaczawiu”, gdyby nie ona żaden pismak by tu nie przyszedł – zauważa i po chwili chwyta za rękę swą przyjaciółkę. Znikają w pobliskiej bramie.

Kobiety przyznają, że młodzi mieszkańcy dzielnicy czują dumę za sprawą „Ballady o Zakaczawiu”. To najpierw teatralna, w reżyserii Jacka Głomba, a następnie rok później zekranizowana przez Waldemara Krzystka, opowieść o ich rewirze. Po prapremierze, która miała miejsce 14 lat temu w kinie, mówiła o nich cała Polska. – Staliśmy się legendą, która teraz umiera w zapomnieniu – sumuje smutno mieszkanka sąsiadującej z Kolejarzem kamienicy.

(Joanna Michalak, „Śmierć legendy”, www.regionfan.pl, 8.09.2014)