Drukuj
Wojcieszek, operując minimalistycznymi środkami scenicznymi, rozgrywa akcję „Osobistego Jezusa” (nagroda pomorskiego marszałka i nagrody aktorskie) bardzo blisko widzów, otaczających kwadratową przestrzeń sceny z czterech stron - niczym bokserski ring. Oszczędnie, lecz precyzyjnie organizuje niewielką przestrzeń, sprawnie wydobywając znaczenia ze skromnych zmian prostej scenografii czy gestów aktorów. Kwietniowy Przegląd Teatrów Małych Form Kontrapunkt w Szczecinie podsumowuje Witold Mrozek w Scenie.

Dwóch aktorów, trzy przenośne toalety typu toi-toi - a na scenie ponad trzydzieści postaci; tak najkrócej można by opisać spektakl Łukasza Witta-Michałowskiego "Kamienie w kieszeniach", laureata Grand Prix tegorocznego festiwalu Kontrapunkt w Szczecinie. Iście prestidigitatorski kunszt aktorów - Bartłomieja Kasprzykowskiego i Szymona Sędrowskiego - nadał nową, błyskotliwie komediową jakość raczej przeciętnemu tekstowi o problemach irlandzkich robotników, wykorzystywanych w charakterze statystów przez amerykańskiego reżysera. Zmiana postawy ciała, drobna modyfikacja kostiumu - podciągnięcie podkoszulka albo nałożenie czapki, inny sposób mówienia - wystarczają, by sugestywnie wprowadzić na scenę kolejnego bohatera. Elementy plastikowych kabin, np. rury, wystarczają tu za wszelkie potrzebne rekwizyty: w zależności od chwili stają się kamerą, laską, telefonem - atrybutem kolejnego z wcieleń Kasprzykowskiego lub Sędrowskiego, przybierających dziesiątki twarzy. Sam teatr, jako taki, w czasie tegorocznego Kontrapunktu pokazał wiele swoich twarzy.

Przede wszystkim - twarz polską i niemiecką; największe poruszenie wzbudził bezprecedensowy pomysł "zapakowania" publiczności do trzech autokarów i przewiezienia jej do Berlina, do Schaubühne, Volksbüehne am Prater i Volksbühne am Rosa-Luxemburg Platz, by obejrzeć spektakle "wielkich nazwisk" niemieckiego teatru - odpowiednio Thomasa Ostermeiera, Rene Pollescha i Franka Castorfa (ostatni - poza konkursem). W konkursie zaprezentowało się również dziesięć teatrów z Polski. Program wyjątkowo dobitnie świadczył o względności i umowności wszelkiego rodzaju konkursów, nagród, decyzji każdego, nawet najbardziej doświadczonego i godnego szacunku jury. Jak bowiem porównywać i wartościować tak zróżnicowane spektakle? Prawie wszystkie produkcje stały na wysokim poziomie, przynależąc jednak do zupełnie różnych teatralnych języków i tradycji. Jak porównywać Teatr Polonia z Teatrem Pieśń Kozła? Pollescha z Wierszalinem?

To, co zapewne utrudniło pracę jury, uczyniło Kontrapunkt 2007 wyjątkowo interesującą propozycją dla publiczności. Zestawienie bardzo różnych spektakli może przynosić ciekawe rezultaty. Co bowiem łączy spektakl wspomnianego Wierszalina "Bóg Niżyński", "Lacrimosa" Teatru Pieśń Kozła i "operę praską" "Paw Królowej" Teatru Wytwórnia? Wszystkie spektakle są niejako "z ducha muzyki". Świetny spektakl o rosyjskim tancerzu czerpie pełnymi garściami z autentycznych, do dziś stosowanych melodii prawosławnych śpiewów liturgicznych, grając zarazem z legendarnymi baletowymi choreografiami. "Lacrimosa" wychodzi od mozartowskiego Requiem i łączy je z greckim rytuałem stąpania po rozżarzonych węglach. O obu tych spektaklach w "Scenie" pisano już niejednokrotnie.
 
"Paw Królowej. Opera praska" w reżyserii Jacka Papisa wydobywa muzykę z tekstu powieści Doroty Masłowskiej, rozpisując ją dowcipnie i brawurowo na sceniczne numery. Melodie i aranżacje Hanny Kayser nawiązują do stylów atakujących nas z anten większości komercyjnych stacji radiowych pojawiają się również - a jakże - elementy bliskie operowym ariom. "Operowa" jest też struktura spektaklu, mamy tu arie solowe, duety, intermedia - te ostatnie niekiedy "multimedialne", kiedy oglądamy na ekranie warszawską Pragę - "te za mostem slumsy", albo samą autorkę powieści-libretta (występującą zresztą epizodycznie w tekście). "Praski singspiel" splata ze sobą wątki - nie bójmy się tego słowa - typowo plebejskie oraz przenikające się z nimi sceny z życia tzw. wyższych sfer, idoli masowego społeczeństwa medialnego. Tak tekst, jak i spektakl, to gra z wyobraźnią tego społeczeństwa, wyrażającą się w jego języku. W grze tej świetnie odnaleźli się aktorzy.

"Darkroom" Przemysława Wojcieszka również wychodzi naprzeciw społeczeństwu; jednak nie temu "medialnemu i zglobalizowanemu", ale "naszemu", polskiemu, z jego lękami i konfliktami. "Naszość" społeczeństwa przejawia się w dziadku Stanisławie, członku Rodziny Radia Maryja, w bezrobotnym i sfrustrowanym Robercie popadającym w alkoholizm. Jak powiedział w wywiadzie sam reżyser: "rzecz jest o przyjaźni trzydziestoparoletniego geja z dziadkiem Stanisławem z rodziny Radia Maryja". W rzeczywistości gej - Łukasz - wygląda młodziej, mieszka kątem u Leny, żony wspomnianego Roberta, utrzymującej całe wyżej wymienione towarzystwo, w czym dopatrzeć można się echa kryzysu męskości. Do mieszkania wprowadza się także Stanisław, co staje się okazją do konfrontacji. Oczywiście wszystkie stereotypy dotyczące obu protagonistów zostają obalone. "Konserwatywny" z pozoru dziadek okazuje się pereelowskim Casanovą z Centrali Handlu Zagranicznego, który obecnie przerzucił się na słuchaczki Radia Maryja, "groźny" i "nienasycony" zaś w oczach Stanisława gej - poszukującym głębokiego i długoterminowego związku. Dowcip ściele się gęsto - w formach to błyskotliwych, to znów nieznośnie płaskich. Spektakl brnie w farsę. Łukasz Rafała Mohra jest karykaturalnie przesadzony na tle pozostałych postaci - co nie przeszkadza mu wzbudzać radosnych wybuchów aplauzu publiki. "Darkroom", przy swoim kabaretowym charakterze, momentami niebezpiecznie zbliża się do telewizyjnego sitcomu. Na korzyść spektaklu przemawiają między innymi brawurowe piosenki Andrzeja Własta i Violetty Villas - wspólne śpiewanie w klubie karaoke zbliżą Stanisława i Łukasza.
 
Z kolei "Osobisty Jezus" tegoż samego reżysera to filmowy scenariusz przeniesiony wprost na scenę. To historia Ryśka - boksera, który wychodzi z więzienia i sprostać musi rzeczywistości polskiej prowincji na tzw. "ziemiach odzyskanych". A rzeczywistość ta skrzeczy - brat dziewczynę Ryśkowi uwiódł, a ojcowiznę chce sprzedać - o zgrozo - Niemcowi; dawni kompani-małomiasteczkowi gangsterzy ciągną w dół. Rysiek modli się słowami niewidomego spod Jerycha, "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną", w wolnych chwilach boksuje z miejscowym księdzem, który wygłasza swoiste motto spektaklu, mówiące o tym, że Bóg kocha silnych, a nie słabych - zatem, Rysiek, weź się w garść. Fabuła dąży poniekąd do stawiania uniwersalnych pytań - również teologicznych, do społecznego realizmu w odniesieniu do rzeczywistych problemów prowincji. W moim odczuciu dążenie to przegrywa jednak w zestawieniu z papierowymi postaciami, nieco naiwnym moralizatorstwem, religijną egzaltacją. Nie brak tego wszystkiego w młodym polskim kinie, opowiadającym od pewnego czasu tego typu "historie z życia wzięte" - co nie zmienia faktu, że pojawiają się wśród tych filmów pozycje bardzo interesujące. By oddać sprawiedliwość "Osobistemu Jezusowi", stwierdzić trzeba, że inscenizacja teatralna tekstu tego rodzaju, nadaje mu pewien wymiar intymności. Reżyseria tego spektaklu lepsza jest od jego scenariusza. Wojcieszek, operując minimalistycznymi środkami scenicznymi, rozgrywa akcję bardzo blisko widzów, otaczających kwadratową przestrzeń sceny z czterech stron - niczym bokserski ring. Oszczędnie, lecz precyzyjnie organizuje się tu niewielką przestrzeń, sprawnie wydobywając znaczenia ze skromnych zmian prostej scenografii czy gestów aktorów.

Na antypodach Wojcieszkowego sposobu mówienia o problemach społecznych, leży polityczny teatr René Pollescha, zwycięzcy tegorocznej edycji festiwalu. Reżyser z berlińskiego Prateru rozpina swą sztukę między dosadnymi, ironicznymi środkami w rodzaju umieszczenia tabliczek z cenami na wszystkich elementach scenografii, na aktorkach zaś z wysokością ich gaży, z drugiej zaś strony strategiami mającymi na celu dezorientację widza. Teatr Pollescha pełen jest medialnych klisz, cytatów z politycznych i ekonomicznych rozpraw oraz telewizyjnej i gazetowej publicystyki. Na scenie omawia się charyzmę kanclerz Merkel, przytacza całe kaskady zapożyczonych tekstów. Słowa płyną wartkim potokiem, aktorki toczą między sobą dyskusje - m.in. o wątpliwościach związanych z etyką zawodową aktora, przytaczając przykład Sigourney Weaver, odtwarzającej postać chorej na autyzm.
 
Jednocześnie to, co oglądamy, pogłębia wrażenie chaosu. Na stelażach rozpięte są olbrzymie fotografie, płachty fototapety przedstawiające witryny sklepów, fasady budynków. Scenografia balansuje między fotorealizmem - a całkowitą prowizorycznością, wielkie zdjęcia często spadają na scenę, po czym są niespiesznie umocowywane przez aktorki. Trzeba tu dodać, że większa część akcji odbywa się właśnie za tą warstwą prowizorycznej iluzji - fotografie służą jednocześnie jako kurtyny oddzielające wykonawców od publiczności. Techniczna reprodukcja obrazu służy tu zatem bardziej ukrywaniu, niż pokazywaniu rzeczywistości. Zarazem swoistą "protezą", którą otrzymuje widz, by wniknąć w ukryte zdarzenia, znów jest techniczna reprodukcja obrazu - pełnoprawną uczestniczką widowiska jest kobieta-operator kamery wideo, podążająca za aktorkami i przekazująca obraz "na żywo" na wielki ekran ustawiony przed publicznością. To kamera decyduje o tym, co zobaczymy, momentami ukazując detale, a pomijając całość akcji. Przestrzeń jest zatem w wieloraki sposób zmediatyzowana - a ukazywanie świata za pośrednictwem technologii odsłania tylko fragmentarycznie to, co sama technologia wcześniej całkiem zakryła.

Skrawki rzeczywistości, ukazane na teatralnej scenie, obnażają absurdy współczesności. W demokracji kontrolowanej przez massmedia, granica między fikcją a prawdą zaciera się, a wszystko staje się kliszą. Dyskursy społeczne i kulturalne często bardziej zaciemniają, niż rozjaśniają rzeczywistość. Wizerunki polityków są kreowane z dbałością większą, niż niejedna postać sceniczna, a podstawowym problemem jest ekonomiczna optymalizacja - zwiększenie zysków i redukcja kosztów. "Śmierć praktykanta" to ciągłe przystawianie teatru do opisanego wyżej modelu świata i pytanie o to, na ile pasuje on do tej rzeczywistości. Mimo że słyszymy ciągłe wątpliwości, czy scena Volksbüehne współgra z obrazem "szybko rozwijającej się" dzielnicy, efekt przedstawienia - błyskotliwy komentarz do współczesności - pozwala być spokojnym o przyszłość teatru jako sztuki z dystansem poruszającej aktualne problemy.

Z jeszcze większym dystansem współczesność została potraktowana w znacznie bardziej "tradycyjnym" przedstawieniu Thomasa Ostermeiera "Produkt" (na podstawie tekstu Marka Ravenhilla). Niespełniony reżyser roztacza przed milczącą przez cały spektakl aktorką wizję filmu, który chce zrealizować. Fabuła jest dość absurdalna - oto zachodnia kobieta sukcesu zakochuje się w arabskim terroryście, odwiedza ją sam Osama ben Laden, nasza bohaterka włącza się w organizację zamachu na Euro-Disneyland, w ostatniej chwili dekonspiruje zamachowców przed policją, jednak już za moment żałuje tej decyzji i zmienia się w popkulturową heroinę, waleczną fanatyczkę przechodzącą konspiracyjny, bojowy szlak do Guantanamo, by uwolnić ukochanego z rąk amerykańskich oprawców. Jakby tego było mało, poprzedni narzeczony terrorystki zginął w ataku na World Trade Center, co oczywiście rodzi w niej wewnętrzny konflikt. Trup ściele się w tej historii gęsto, nie brak zupełnie niespodziewanych i wręcz grafomańskich zwrotów akcji.

Głównym atutem spektaklu jest brawurowa rola Jörga Hartmana, wyróżnionego na Kontrapunkcie Nagrodą Miasta Szczecina. Przy kontrastującym z Polleschem minimum teatralnych środków, Ostermeier i Hartman stworzyli przekonującą sceniczną wizję filmowo-politycznego szalbierstwa. Porywający monolog artysty potrafi przekonująco sprzedać nam kiczowaty pomysł, demaskując Hollywood, serwujący podobne wojenno-sensacyjne melodramaty. Hartman - sceniczny reżyser, posuwa się w obłudzie tak daleko, że gdy milcząca i nieco zażenowana aktorka opuszcza scenę, osamotniony krzyczy przez telefon do producenta, że propozycja roli została entuzjastycznie przyjęta.

Ciekawe, że w obu przypadkach nagrodzonych za aktorską wirtuozerię - "Kamieni w kieszeniach" i "Produktu", brawurowe aktorstwo zostało skonfrontowane z pojawiającym się w tekście obrazem amerykańskiej masowej produkcji filmowej, jako sentymentalnej i urągającej odbiorcy. Ze świetnych prezentacji konkursowych tegorocznego Kontrapunktu, jak również z reakcji i frekwencji publiczności, jasno wynika, że teatr - ten polski i ten niemiecki - ma się po prostu dobrze, że jest w stanie wejść w dyskusję ze współczesnym widzem, również młodym, a to, co może mu zaoferować przede wszystkim - to żywa i inteligentnie zaangażowana obecność aktora.

(Witold Mrozek, "Żywe oblicze teatru", Scena nr 3, sierpień 2007)


Od redaktora serwisu:

„Osobisty Jezus” Przemysława Wojcieszka i Teatru Modrzejewskiej w Legnicy to tegoroczny laureat ministerialnego Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Sztuki Współczesnej (lipiec 2007). Sztuka ta przyniosła także wiele innych nagród w tym konkursie. Wojcieszka nagrodzono za reżyserię, Przemysława Bluszcza za główną rolę, Małgorzatę Bulandę za scenografię, a wyróżnienie aktorskie otrzymał Wiesław Cichy. Nieco wcześniej dramat Wojcieszka przywiózł nagrodę z gdyńskiego R@PORTU.