- To w ośrodkach pozawarszawskich takich jak Białystok, Toruń, Jelenia Góra, Legnica, Wałbrzych można skupić się na misji artystycznej i dokonywać rzeczy wielkich, zamiast - jak w Warszawie - zajmować się telenowelami i chałturami - mówi w wywiadzie udzielonym Trybunie Janusz Kijowski, reżyser z pokolenia kina moralnego niepokoju, dyrektor Teatru im. Jaracza w Olsztynie. Przy okazji dokonuje miażdżącej oceny ekipy rządzącej Polską.

Jak Pan, reżyser znany z filmów o tematyce społeczno-politycznej, wywodzący się ze środowiska warszawskiego, mieszkający dziś i robiący teatr w Olsztynie, czyli na tzw. prowincji, patrzy na to, co dzieje się w Polsce? Czy to jest spojrzenie z dystansu?

Janusz Kijowski: - Niezupełnie, bo przyznam, że nie znajduję już epitetów na określenie tego, co widzę. Bo jeśli powiem, że jest to okropne i obrzydliwe, to niczego to nie wniesie do tzw. debaty publicznej. Bardzo chciałbym, żeby jakaś powołana do tego instytucja, czyli może Trybunał Konstytucyjny, może Sąd Najwyższy, odniosła się do wymiaru prawnego tego, co się dzieje. Do władzy doszła bowiem szajka, która za nic ma obowiązujące prawa. Chodzi nie tylko o to, by to rozliczyć, ale o to, by coś podobnego nie powtórzyło się w przyszłości. Sytuacja, w której prokurator generalny wydaje podwładnym polecenia w swojej własnej sprawie, powinna zostać poddana publicznej, fachowej ocenie wybitnych prawników. To powinno zostać przez nich opisane i opublikowane ku przestrodze na przyszłość. To będzie cenniejsze niż ustalenia komisji sejmowych, bo w tych są politycy, którzy rozgrywają między sobą swoje sprawy i interesy. Tylko zatem obiektywni prawnicy mogliby to pokazać w jasnym świetle. To oni powinni przestrzec przyszłych koalicjantów, że tak postępować nie wolno. Oni powinni pokazać bez ogródek, kto przekracza prawo we wszystkich jego aspektach. Dość mam bowiem władzy, która jest instrumentem straszenia społeczeństwa, a nie służbą dla niego. Władza ma dbać o to, byśmy dobrze czuli się w naszym kraju, a nie być źródłem opresji. Tymczasem już dwa lata żyjemy - że użyję modnego ostatnio określenia - w rzeczywistości porażającej.

Innym popularnym od wielu miesięcy określeniem jest sformułowanie "bunt wykształciuchów". Jak on wygląda z perspektywy Olsztyna? Czy nie jest on także buntem części dawnej inteligencji solidarnościowej, która oburzona jest, że ludzie powołujący się na solidarnościowe korzenie w praktyce je depczą?

- Z tym etosem "Solidarności", bo, jak rozumiem, do tego pan nawiązuje, to są bajki. Ten akurat etos reprezentują może Władek Frasyniuk, Adam Michnik, Karol Modzelewski, Tadeusz Mazowiecki, czy Bronisław Geremek, ale to są ludzie dziś zasadniczo odsunięci na pobocze życia politycznego. Powoływanie się zaś na ten etos przez rządzących szubrawców jest zawłaszczaniem swego rodzaju świętości. Przecież tamten etos polegał na zjednoczeniu ludzi we wspólnym działaniu pomimo różnic, jakie ich dzieliły. Wtedy nikt nikomu nie zaglądał ani w rozporek, ani w legitymacje partyjne. Powoływanie się na ten etos przy jednoczesnym ustawianiu prawdziwych, wybitnych ludzi "Solidarności" "tam, gdzie stało ZOMO", jest nikczemnością do kwadratu, jest przekroczeniem jakichkolwiek norm etycznych. Co do solidarności wykształciuchów to nie bardzo w nią wierzę. Nie podoba mi się samo określenie "wykształciuchy". Jest w nim niby jakaś ironia wobec władzy, ale powtarzanie tego sformułowania może, paradoksalnie, przyczynić się do tego, że inteligencja polska rzeczywiście przekształci się w zbiór wykształciuchów w tym znaczeniu, w jakim słowa tego użył pan Dorn. A w solidarność tej grupy nie wierzę.

Dlaczego?

- Spróbuję to panu wyjaśnić w ten oto sposób, niejako okrężnie. Obawiam się otóż, że jeśli do władzy dojdzie Platforma Obywatelska, to będziemy mieli drugą odsłonę tej samej sztuki i ta odsłona niewiele będzie się różniła od pierwszej. I to wykształciuchy wyniosą ją do władzy. To owoc bezrefleksyjności dominującej w naszym życiu publicznym Nawet na błędach nie potrafimy się uczyć. Chyba już jesteśmy świadkami dogadywania się PO z PiS nie tylko co do tego, co kto weźmie, a co kto odda, ale także co do tego, kogo będzie się rozliczać, a kogo nie. Tymczasem uważam, że jeszcze przed wyborami powinna zostać powołana komisja śledcza, by przyszły wyborca wiedział, na kogo tak naprawdę zagłosuje, albo nie zagłosuje. Wybory niczego bowiem nie załatwią w sytuacji, w której pan Ziobro, przeciwko któremu wysuwane są poważne zarzuty, cieszy się wysokimi notowaniami popularności. On zbija na swojej działalności kapitał polityczny, podczas gdy ona może polegać na łamaniu prawa, choć mówi on o sobie, że jest jedynym sprawiedliwym Dopóki jego działalność nie zostanie oceniona z prawnego, konstytucyjnego punktu widzenia, nie powinno dojść do wyborów.

Opuścił Pan Warszawę dla Olsztyna z wyboru?

- Absolutnie z wyboru. Tu mam możliwość zajmowania się poważną pracą artystyczną zamiast telenowelami i chałturami. To samo dotyczy aktorów naszego teatru i innych ośrodków pozawarszawskich takich jak Białystok, Toruń, Jelenia Góra, Legnicą Wałbrzych i tak dalej. W tych miejscach można skupić się na misji artystycznej i dokonywać rzeczy wielkich, choć zdarzają się też porażki. Ale porażka artystyczna nie przynosi wstydu. Wstyd przynosi nieustająca, licha chałtura. W Warszawie skupienie się na pracy artystycznej jest niemożliwością. Tam aktor myśli, jak zagrać w "Niani", albo w innej tego typu telenoweli, a wartościowe ambicje aktorskie chowa pod korcem. Najsmutniejsze jest to, że dotyczy to także aktorów znakomitej klasy. Brak jest możliwości skupienia i higieny artystycznej. Udaje się od tego uciec tylko niektórym, choćby takim jak Janusz Gajos czy Krystyna Janda, którzy mogą sobie w tym otoczeniu poradzić. Jednak ci, którzy ulegają czarowi "szkła kontaktowego", czyli telewizji, płacą ogromną cenę.
 
Obawiał się Pan, że i Pan jako reżyser da się ponieść tej fali komercji najgorszego gatunku?

- Tego się nie obawiałem, ale jako producent filmowy, który kierował kiedyś studiem filmowym im. Karola Irzykowskiego, nie wytrzymałem ciśnienia współpracy w TVP SA. To było jeszcze - tak można dziś powiedzieć - w złotych czasach Kwiatkowskiego. Już wtedy był to moloch nie do wytrzymania, ale za kolejnych prezesów w tej instytucji, z obecnym włącznie, dokonała się totalna masakra kultury narodowej. Doprowadziło mnie to do jakiejś choroby psychicznej czy nerwicy. Uznałem, że żeby nie oszaleć muszę dać sobie zakaz wstępu na Woronicza 17. I tego się trzymam, bo po pół roku tej abstynencji od TVP wyzdrowiałem. Do dziś, po trzech latach pobytu w Olsztynie, nadal omijam ulicę Woronicza podczas pobytów w Warszawie. Po takiej kuracji jestem dziś zupełnie zdrowym człowiekiem i mogę funkcjonować jako artysta. W TVP zamordowano w międzyczasie film telewizyjny i Teatr Telewizji. Gdy się słyszy przez kogo i jakie decyzje są tam podejmowane, to ręce opadają. Od przyjaciół z branży, tym bardziej że jestem członkiem rady programowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, wiele się dowiaduję o obrzydliwościach z Woronicza. Ostatnio dowiedziałem się o wyczynach dyrektorki programu 1 TVP pani Małgorzaty Raczyńskiej, zaufanej panów braci. Ostatnio obniżyła ona Andrzejowi Wajdzie budżet spektaklu, który zamierzał robić dla Teatru Telewizji. I proszę sobie wyobrazić, że do Wajdy, artysty, który jest dumą polskiego kina i którego podziwia cały świat filmowy, powiedziała, że ostateczną decyzję, czy pozwoli mu ten spektakl zrealizować, czy nie, podejmie po obejrzeniu filmu "Katyń". Jak to będzie zły film - oświadczyła Andrzejowi Wajdzie pani Raczyńska - to nie warto, żeby pan robił to przedstawienie. To pokazuje, że ziobrzyzm i kaczyzm rozpanoszyły się na Woronicza już bardzo bezczelnie. Gdyby ktoś coś takiego powiedział Bergmanowi czy Antonioniemu, którzy niedawno od nas odeszli, to byłby skandal na skalę międzynarodową.

Czyli politycy dewastują kulturę już nie pośrednio, przez niski poziom polityki i publicznej debaty, lecz bezpośrednio, dosłownie...

- Gorzej, ich to w ogóle nie obchodzi, oni tego nie czują, nie kochają sztuki. To jest skandal, że decyzje podejmują ludzie, którzy nigdy nie zrobili niczego dla kultury narodowej. Szefami ważnych instytucji odpowiedzialenych w TVP za film i teatr są ludzie, którzy są nikim. Kto to jest pani Raczyńska? Jaki ma dorobek? Nazwiska szefa Dwójki nawet nie znam. To jest ktoś "nikt" wyznaczony z jakiegoś klucza partyjnego czy znajomościowego. To są ludzie, którzy otarli się o jakąś rządową czy prezydencką kancelarię, którzy byli czyimiś kapciowymi w mieście stołecznym Warszawa. I ci ludzie podejmują decyzje w sferze produkcji artystycznej. Przedstawiciele inteligencji olsztyńskiej mówią, że Teatr TV to było dla nich cotygodniowe święto, uczta duchowa, możność oglądania wspaniałych artystów grających w wybitnych sztukach z kręgu polskiej i obcej, klasycznej i współczesnej dramaturgii. I to im zabrano dając w zamian jakieś głupie teleturnieje i telenowele. Dlatego dobrze, że wyjechałem, bo inaczej kupiłbym jakąś bazookę, wystrzelałbym cały magazynek i poszedłbym do więzienia.

Jednak politycy pokazali przed wakacjami, że przywiązują wagę do literatury spierając się o kanon lektur szkolnych, o Gombrowicza i Sienkiewicza...

- Chciałoby się rzec... kończ waść, czyli po prostu spuścić na to zasłonę miłosierdzia, choćby ze względu na szacunek dla Gombrowicza. Giertych i Orzechowski po prostu wycierali sobie nim gębę. Myślę, że lepiej by się stało, gdyby Gombrowicz pozostał poza kanonem polskich lektur, bo być może w końcu polska młodzież sięgnęłaby po niego i przeczytała ze zrozumieniem. A warto.

I na koniec pytanie z gatunku przyjemnych. Co Pan przygotowuje na nowy sezon w swoim teatrze?

- Na koniec września będzie premiera rosyjskiej sztuki Kuroczkina "Transfer", współczesnej wersji Dantego podróży po piekle, uniwersalnym, nie tylko rosyjskim oraz w listopadzie premiera "Heddy Gabler" Ibsena. Pracuję nad adaptacją "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa, a w styczniu rozpocznę jako reżyser próby. Do współpracy zaprosiłem gościnnie mojego przyjaciela i wybitnego aktora Teatru Narodowego Henryka Talara, który ma zagrać Wolanda. Myślę, że zaczynam zbierać owoce trzyletniej pracy nad profilem artystycznym tego teatru. Pracujemy na trzech scenach i czwartej studenckiej. Mamy trzyletnią szkołę teatralną przy teatrze. Realizujemy po kilkanaście premier teatralnych w roku, co jest wielkim wysiłkiem artystycznym, duchowym i fizycznym. Za to bankiety popremierowe są sympatyczne, bez pośpiechu, nie to co w Warszawie, gdzie każdy natychmiast pędzi dalej. Urządzamy też festiwale teatralne, promujemy kulturę teatralną, w tym szczególnie krajów dawnego bloku wschodniego. Poza tym remontujemy budynek naszego teatru, który ma już 82 lata. Jako reżyser zrealizowałem "Pieszo" Mrożka i "Ławeczkę" Gelmana. Zatęskniłem też do filmu, więc piszę duży scenariusz filmowy pt. "Marzec 1968".

To znaczy, że tematyka ta, którą podjął Pan już w "Indeksie" w 1977, nadal Pana nurtuje...

- Tak. Należę zresztą do tych reżyserów, którzy przez całe życie kręcą ten sam film w różnych wariantach. Chcę zrobić solidny, duży kinowy film o marcu 1968 roku, bo wydaje mi się, że ten temat stał się ponownie bardzo aktualny, bo upiory antysemickie, szowinistyczne, nacjonalistyczne wracają z siłą potężniejszą niż za czasów Moczara.


Janusz Kijowski (ur. w 1948 r.) - wybitny reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta. Zaliczany do twórców nurtu tzw. kina moralnego niepokoju. Ukończył wydział historii Uniwersytetu warszawskiego (1972). W okresie studiów byt krytykiem filmowym (tygodnik "Kultura"). Od 1983 jest wykładowcą Institut National Superieur des Arts du Spectacle w Brukseli, od 1998 także łódzkiej Filmówki. W 2002 r. został wybrany na wiceprezesa Europejskiej Federacji Reżyserów. Byt też szefem studia Filmowego im. Karola Irzykowskiego. Zrealizował min. .Indeks", "Kung fu", "Maskaradę", "Stan strachu", "Tragarza puchu" i "Kameleona".»

(Krzysztof Lubczyński, "Masakra kultury narodowej", Trybuna, 17.08.2007)