Zło w wydaniu Duetu Wolaków ani mnie nie uwiodło, ani też nie struchlałam. Chyba, że truchlenie miały powodować tupnięcia w posadzkę. To jednak  zbyt tani chwyt (szczególnie, że wielokrotnie powtarzany). Zło nie przychodzi z przytupem, bardziej wślizguje się po mokrej trawie. I dopiero jak nas weźmie  w posiadanie, to efekty bywają spektakularne, lecz i to nie zawsze. O spektaklu „Droga śliska od traw. Jak to diabeł wsią się przeszedł” w polemice z recenzjami pisze Joanna Kiełkowicz.

 
Zgodnie z zapowiedzią  „przeszłam się” w niedzielę do teatru by odrobić zalegle przedstawienie, z uwagi na premierową mą absencję. I cóż? I mam kłopot, bo tak do końca to nie wiem „na co to było?”.
 
Wbrew temu, co napisał Piotr Kanikowski w swojej recenzji pt. „na scenie rodzi się zło, widz truchleje” zło się na scenie nie rodzi, tylko jest nam relacjonowane niemal jak  w wiadomościach TVN24 czy Polsatu. Aktorzy przez większą część spektaklu opowiadają nam co robią bohaterowie, a nawet i co czują. Domyślam, że to świadomy zabieg artystyczny, tyle tylko, że w nadmiarze zabija dramaturgię jak i cyt. „klaustrofobiczną i  ciężką atmosferę sztuki”, o której pisał wyżej wspomniany.
 
Nie przesadzałabym także z „demonicznością”  Grzegorza Wojdona. Od jakiegoś momentu  miałam wrażenie, że mówi do nas: „ja się tu przechadzam czy nadto nie przeszkadzam?” Choć w tym właśnie dopatrywałabym się przewrotności zła. Z uwagi na przedświąteczną atmosferę, do tego wstępu dodam też trochę pierniczków.
 
Pierwszy pierniczek dla Małgorzaty Bulandy - ukłony składam i do nóżek padam za scenografię, która jest genialna (jak zwykle) i ratuje spektakl przed całkowitym popadnięciem w banał.
 
Drugi pierniczek - świetny obrazowo i tekstowo program, szkoda tylko, że tak mało dyskursu ze złem na miarę Kanta mamy na scenie. Owszem od jego czasów zło znacznie się strywializowało (ale czy aby samo?), ale nie po tę „oczywistą oczywistość” chadzam do teatru. Dlatego nie mogę się zgodzić z wymienionym już recenzentem,  że oglądamy coś na podobieństwo cyt. „greckiej tragedii”.
 
Trzeci pierniczek dla Kormoranów, które grają „jak z nut” i tylko katedralny zegar niekiedy nie boi im się wtrącić.
 
Pierniczki dla wszystkich aktorów za jak zwykle wyrównaną, bardzo dobrą grę i ciężką dwugodzinną pracę. Demokracja demokracją, ale na  wyróżnienie zasługują Grzegorz Wojdon i Rafał Cieluch. Dyskurs o  ludzkiej naturze winien przebiegać między nimi przez cały spektakl i być może wówczas otarlibyśmy  się istotę zła.
 
Były pierniki, to będzie i o grzybkach w  barszcz. Zgadzam się z tezą Grzegorza Żurawińskiego o nadmiarze. Już tytuł jest nadmiarowy. W scenicznym barszczu zmieściłoby się całe dwanaście wigilijnych potraw: przemoc w rodzinie (we wszystkich płaszczyznach pokrewieństwa i powinowactwa), konflikt młodzi – starzy przez pryzmat traktowania starych rodziców, konflikt wyznaniowy, nietolerancja religijna, walka przyszłej synowej z matką o duszę syna (czy aby o duszę w istocie chodzi?), chłopskie przywiązanie do ziemi, postawa księdza wobec przemocy i powinności małżeńskiej (konserwatyzm, patriarchalizm), bierność społeczeństwa wobec  zła, aż do linczu, zmowa milczenia, plus lokalny koloryt (popijanie pod sklepem), umiłowanie tzw. „świętego spokoju”  i miejscowy zabijaka go burzący, (jakby nie mógł żyć „normalnie”, tzn. jak wszyscy), a także - gdyby powyższego było mało - to dostajemy w wersji komediowej  kompleks wielkości męskiego członka i bezpłodność, brakuje tylko dziecka głodzonego od lat w chlewiku, romansu z księdzem, najlepiej gejem. Choć to wszystko można także nazwać „wielowątkowością” (Leszek Pułka) i już będzie świąteczny  lukier.
 
Mamy w sztuce zbyt wielu narratorów, a jedynym winien być Diabeł. Wówczas scalałby przedstawienie i czynił je spójnym. A tak, to mniej więcej od sceny “wesela” zaczynamy podążać w jakiś kierunku, nie do końca wiadomym. Dopiero zabicie Pawełka i jego Matki przywraca spektakl na właściwe tory. Grzech nadmiaru skutkuje powierzchownością i grozi poślizgiem na trawie publicystyki. Gdybym usłyszała w kuluarach porównania do „Pokłosia” czy też Sąsiadów” to moje okulary także wypowiedziałyby mi posłuszeństwo.
 
Zakończenie opowieści nie jest dla mnie zaskoczeniem i całe poprowadzenie tejże sceny z Jaśkiem na to wskazuje. Rozumiem, że wieś była zaskoczona, bo przecie nie  dla takiego finału Bogdana rzeką spławiła. Dla mnie prawdziwym zaskoczeniem były owacje na stojąco i to od pierwszych braw. Nie wstałam  ja i kilka osób. Miałam poczucie jakiejś nieadekwatności. Na ostatnim w tym roku spektaklu „Zabijanie Gomułki” stały na brawach dwie osoby, w tym ja.
 
Zgadzam się  z Leszkiem Pułką, że „Teatr reżysersko-aktorsko-autorskiego duetu Dworak/Wolak zachwyca od pierwszej minuty i od pierwszej minuty budzi wątpliwości”. Szkoda tylko, że w miarę upływu czasu zachwyt gaśnie, a wątpliwości nie znikają. Złota zasada Hitchcocka nie zadziałała w tym przypadku. Zgadzam się  także z Magdą Piekarska, że „oglądamy kukiełki i niemal szekspirowskich bohaterów pospołu”. Z tym jednak, że  z akcentem na niemal. A to czyni różnicę.
 
Piszę i piszę. Widać nadmiar bywa zaraźliwy. Zatem na koniec… Z reguły na nasze legnickie spektakle chadzam po kilkakroć, tym razem  mówię pas. Na dziś mamy bowiem dwa PiK, acz bez atu (wiem, że nie ma takiej brydżowej odzywki).
 
Wszystkich innych zapraszam jednak na ponoworoczne spotkanie z Duetem Wolaków, bo - z tego co powyżej – wniosek jest taki, że to mój odbiór sztuki jest nieadekwatny. Jest jednak mój. Skoro spektakl budzi tak odmienne reakcje, to jest dobry sam w sobie. Zawsze się cieszę, gdy od wyroku odwołują się obie strony procesu bo, wtedy wiem, że orzeczenie jest sprawiedliwe.
 
Joanna Kiełkowicz