Wypełniona od parteru po jaskółkę legnicka widownia teatralna, wielominutowa i wielokrotnie ponawiana owacja na stojąco i okrzyki „brawo” kończyły w czwartkowy wieczór 29 sierpnia premierowy spektakl muzyczny „1241. Bitwa pod Legnicą”. Pierwsza publiczna prezentacja młodzieżowego musicalu była zwycięstwem odwagi, determinacji, uporu i ambicji jego twórców i wykonawców. Pozytywne emocje jakie wzbudził każą zapomnieć o artystycznych płyciznach i wykonawczych niedostatkach widowiska.


Jedno jest bezsporne. Najzupełniej słusznie młodzi twórcy musicalu uznali premierę na legnickich deskach za swoje wielkie zwycięstwo, mimo że rzucili się bez kamizelek ratunkowych na bardzo głęboką wodę. Takiego przyjęcia i aplauzu legnickim amatorom mogliby pozazdrościć wszyscy zawodowi artyści sceny. Był to bowiem szczególny spektakl, w którym pozytywne i wielkie emocje towarzyszyły zarówno wykonawcom, jak i życzliwej im, a przy tym mocno ściskającej za nich kciuki publiczności, wśród której dominowali rodzice, krewni, koledzy i znajomi. Choć nie brakowało także ważnych i znanych w Legnicy postaci. Na widowni byli i występ oklaskiwali zarówno miejscowy biskup, jak i prezydent miasta.

- To fantastyczne, że zrobili to pełni entuzjazmu młodzi ludzie, na których tak często i bezpodstawnie się narzeka. Miałem wielką satysfakcję, że mogłem im pomóc w finałowej fazie przedpremierowych przygotowań. W teatrze bardzo ważne są marzenia, które dzięki niemu mogą się spełnić – zauważył szef legnickiego teatru Jacek Głomb przypominając o dziewiętnastowiecznych początkach miejskiej sceny, dla której widowiska muzyczne były codziennością.

- Pracowaliśmy bardzo ciężko przez wiele miesięcy. Jak to bywa, w tak wielkiej grupie, zgrzytów było co niemiara, ale dziś nie ma to już znaczenia. Finisz kończy dzieło, a my mamy ogromną satysfakcję. Jestem dumna, że po tych niekończących się przygotowaniach i próbach, po zarwanych wakacjach, podczas których nie było dnia bez musicalu, wykonawcy uważają się za moich ludzi. Ale to ich dzieło – mówiła wzruszona i przejęta pomysłodawczyni, koordynatorka i reżyserka widowiska, studentka chemii na Politechnice Wrocławskiej (właściwie to bez znaczenia, ale dodaję z dumą, jako prehistoryczny absolwent tego samego wydziału, tej samej uczelni) Joanna Brylowska.

Jak się rzekło wystawienie pełnowymiarowego, dwuaktowego musicalu w amatorskiej realizacji i kilkudziesięcioosobowej obsadzie, z własną i stworzoną na jego potrzeby orkiestrą, z własną muzyką, scenariuszem i librettem, było romantycznym z ducha, prawdziwie filareckim mierzeniem sił na zamiary. Dowodem na to, że także współczesny świat należy do odważnych, pracowitych i zdeterminowanych, którzy wszelkie niedostatki  pokryją entuzjazmem.

Obejrzeliśmy musical w jego klasycznej formule, ale jednocześnie coś, co przypominało eklektyczne połączenie jasełek, opery i śpiewogry z elementami współczesnego baletu (wyraźnie widać było wielość, nie zawsze spójnych pomysłów w tej zbiorowo zrealizowanej produkcji), w luźnym opakowaniu historycznym i pod nieco mylącym tytułem sugerującym muzyczne widowisko batalistyczne.  Treść musicalu była uproszczonym zlepkiem historii, legend, mitów i fikcji  towarzyszących opisom żywota, panowania i tragicznej śmierci legnickiego księcia Henryka Pobożnego z przynależnymi gatunkowi patosem, liryką i humorem.  Jednak w głównym planie była już całkowicie autorską opowieścią o miłości „od pierwszego wejrzenia” w czasach, gdy władcom przysługiwał wyłącznie małżeński kontrakt polityczny.

Nie zwykłem recenzować amatorskich produkcji, bo wytykanie ich – czasami oczywistych - niedoskonałości byłoby zaprzeczeniem ducha i idei, z których powstały. Zaskoczył mnie jednak pewien (sorry, nieco parafialny i czerpiący z dawno już zmurszałej tradycji scenicznej) konserwatyzm młodych twórców. Tak w warstwie muzycznej, jak i inscenizacyjnej spektaklu. Może to diabelskie podszepty, ale wolałbym zdecydowanie uwspółcześnioną formułę tej opowieści (rockową? hip-hopową?). Są w spektaklu zarówno muzyczne, jak i sceniczne (balet, teatr cienia) zwiastuny takiego myślenia. Jest ich jednak niewiele.

Czy – pomimo powyższego zastrzeżenia – chciałbym coś i kogoś w spektaklu wyróżnić? Owszem, bo warto. Przede wszystkim orkiestrę oraz dramaturgicznie interesująco, choć pozornie jedynie drugoplanowo, zarysowane i zagrane postaci Błazna Filipa (Rafał Derkacz udanie wszedł na scenę prosto z legnickiego pomnika Satyrykonu) i Mieszka Otyłego (obdarzony niezłym głosem Adam Janicki to prawdziwie charyzmatyczny szwarccharakter).

Najważniejsze na koniec. Miała rację pomysłodawczyni i dobry duch tego przedsięwzięcia Joanna Brylowska, gdy podczas popremierowej fety  (był to spontaniczny trzeci akt widowiska) zauważyła, że bez legnickiej szkoły muzycznej (i jej wychowanków) tego musicalu nigdy by nie było.

Grzegorz Żurawiński