W dobie sformatowanego przez seriale typu urody aktorzy charakterystyczni cierpią na takie samo zaszufladkowanie jak przystojni w klasyczny sposób koledzy. Ich ucieczki od wizerunkowych podziałów bywają jednak bardziej spektakularne – pisze Jolanta Gajda-Zadworna.

Arkadiusz Jakubik stracił twarz. Tę ekranową. Stało się to za sprawą filmu „Drogówka”. Aktor, który i wcześniej był obsadzany przez Wojciecha Smarzowskiego w rolach bohaterów bynajmniej nie kryształowych, wcielił się w superłotra. Stróża prawa, który od wszelakich norm odszedł bardzo daleko. Jednak nie karygodne moralnie ekscesy bohatera najmocniej nadszarpnęły Jakubikowi zasiedziały od lat image. Sprawiły to nożyczki i farba. Znaki rozpoznawcze - rozwiany włos w nijakim kolorze i rozmemłany strój, niczym u porucznika Columbo - zastąpiła mroczna czerń krótkiej fryzury i nowy, mundurowy styl. Zniknął gdzieś zagubiony, chwilami jakby nieobecny wyraz twarzy, który równie łatwo mógł się wpisać w postać pozytywną, jak i naznaczoną skazą.

Arkadiusz Jakubik - największe wizerunkowe zaskoczenie „Drogówki” - pokazał, że z szuflady można uciec.  Choćby na chwilę - bo znów zapuszcza włosy.

Aktor nie do zmiany

Mniej widowiskowo, ale konsekwentnie, wyłania się ze skorupy z napisem „bandzior i drań” Eryk Lubos. Swego czasu w wywiadach żartował: „Mówią, że Lubos jest jeden i Marian Dziędziel jest jeden. Gram charakterystyczne, ostre i dziwnie schizofreniczne role. Na razie nie mam konkurencji, więc mam robotę".

Nawet gdy w „Domu złym” Smarzowskiego wystąpił jako jedyna krystalicznie czysta postać całej fabuły, wciąż był kojarzony z rolami wyrazistymi i określonymi: bokser, dresiarz, chuligan, pijak, w najlepszym wypadku - oficer UB. Reżyserzy nie widzieli w nim pozytywnego przesłania, wewnętrznej wrażliwości, romantyzmu. Nie wróżono mu długiego aktorskiego życia. Na początku kariery usłyszał, że jest nie-formatowalny - „za mocny do telewizji, zbyt wyrazisty w kinie”.

On sam nie wierzył w możliwość zmiany emploi: „Nigdy nie zagram w komedii romantycznej, bo żaden frajer producent nie podejmie takiego ryzyka.  Jestem o to spokojny” - przekonywał w wywiadach.

Mądrzy ludzie nie bez przyczyny jednak pouczają: „Nigdy nie mów nigdy”. W niezwykle popularnym serialu „Ojciec Mateusz” Lubos dostał rolę nawróconego grzesznika, faceta po wyroku, który trafia na plebanię tytułowego księdza i szybko staje się ważną postacią - zarówno w życiu głównych bohaterów, jak i dla rozwoju akcji. Z odcinka na odcinek Waldek Grzelak vel „Pluskwa” ocieplał wizerunek Lubosa w oczach kilku milionów widzów. Jego szorstkiemu urokowi poddała się nawet gospodyni księdza, grana brawurowo przez Kingę Preis. Dla tej kobiety „Pluskwa” potrafił nawet deklamować wiersze w romantycznych okolicznościach przyrody.

Zmiany widać też w innych produkcjach. Sierż. Stefan Zientecki, „Zbój” w serialowej „Misji Afganistan”, jest twardy i nieprzejednany w akcji, ale „ludzki" w bezpośrednim kontakcie z podlegającymi mu żołnierzami. Całą paletę aktorskich możliwości Lubos rozwija też w najnowszym filmie Jana Jakuba Kolskiego „Zabić bobra”. Gra nie tylko poharatanego wewnętrznie byłego żołnierza, ale na przemian namiętnie i romantycznie rozgrywa relacje z dwoma zakochanymi w nim kobietami.

Na festiwalu w Karłowych Warach, gdzie aktor odbierał nagrodę za rolę u Kolskiego, zagraniczni dziennikarze dociekali, ile Lubosa jest w granym przez niego Eryku. Odpowiadał im: „Zagrałem całym sobą”.

Po ciemnej stronie mocy

Całym sobą gra też Przemysław Bluszcz -po wyglądzie sądząc, znakomity w budowaniu czarnych charakterów. Jednak, jak pokazują role tworzone na scenie (najpierw w Legnicy, a od kilku lat w zespole stołecznego Teatru Ateneum) i na ekranie, to spec od postaci, których intencji nie możemy być do końca pewni.

Z Legnicy wyciągnął go - podobnie jak Janusza Chabiora - młody i rzutki reżyser Przemysław Wojcieszek. Za rolę grubo ciosanego, małomiasteczkowego mafiosa w filmie „W dół kolorowym wzgórzem” Bluszcz dostał nagrodę dla najlepszego debiutanta na festiwalu w Gdyni w 2004 r. I przestał być aktorem lokalnym.

Szybko sięgnęła po niego telewizja. W ciągu dziesięciu lat zagrał w dwudziestu produkcjach. Głównie czarne charaktery. Jednak seriale, takie jak „Mrok”, gdzie wcielił się w komisarza Grosza, „Czas honoru” z mocną rolą gestapowca Uwe Rappkego czy najnowsze „Paradoks” i „Wszystko przed nami” dały mu nie tylko popularność. Pokazały warsztat i umocniły zawodową pozycję.

Widzom przestały umykać nawet mniejsze role Bluszcza, m.in. jako menedżera zespołu Dżem w filmie „Skazany na bluesa” czy producenta filmów porno w „Zerze”. Pojawiły się próby przełamania wizerunku idealnego odtwórcy postaci ciągnącej do ciemnej strony mocy. Nad występami w „Kołysance”  Juliusza Machulskiego czy „Operacji Dunaj” Jacka Głomba zawisła jednak dużo bardziej uderzająca rola rozbitego psychicznie ojca w krótkim metrażu „Ciemnego pokoju nie trzeba się bać”. „Takie mam szczęście czy też nieszczęście, że najczęściej gram wyrazistych, mało sympatycznych ludzi. Z tego powodu czuję m.in.  szlachetny dystans ze strony współpasażerów w wukadce, którą dojeżdżam do Warszawy” -żartuje aktor. „Rozpoznają, ale nie garną się do pogawędek”.

W końcu etatowego odtwórcę mało sympatycznych postaci odczarowała żona Anna Wie-czur-Bluszcz, angażując go do filmu „Być jak Kazimierz Deyna”.  Brawurowa komedia, z przymrużeniem oka traktująca czasy PRL, pokazała vis comica nie tylko Bluszcza. W świetnej obsadzie znaleźli się m.in. Gabriela Muskała i Jerzy Trela. Film trafi do kin w marcu.

Kołysanka z trampoliną

Czy to w odsłonie mrocznej, czy jasnej, za każdym razem intrygująco, wypada też na ekranie Janusz Chabior. Mistrz epizodu - przewijając się w „Zerze” Pawła Borowskiego, „Matce Teresie od kotów” Pawła Sali, „Erratum”  Marka Lechkiego czy „Ostatniej akcji” Michała Rogalskiego doczekał się w końcu pierwszego przełomu. Rolą 450-letniego dziadka-wampira w „Kołysance”  Juliusza Machulskiego nie tylko przyćmił resztę obsady, ale uratował film poczuciem humoru.

Po tym występie posypały się propozycje ról, wciąż jednak niedużych. Lista produkcji z udziałem Chabiora rosła w zawrotnym tempie: „Ki” Leszka Dawida, „Daas” Adriana Panka, „Hans Kloss. Stawka większa niż życie” Patryka Vegi - wszędzie zaledwie migał. Tylko w zrealizowanym sporo wcześniej „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka - sztuce, od której zaczęła się jego ogólnopolska kariera, miał szansę pokazania szerszej gamy możliwości.

„Wiktor to była rola jakby napisana dla mnie. Już podczas pierwszego czytania tekstu to wiedziałem. Tragiczna postać z krwi i kości. Po raz pierwszy w swojej karierze czułem na scenie absolutną wolność i moc. Ta rola przyniosła mi wiele nagród, uznanie publiczności i przepustkę do Warszawy” - mówił.
Z czego kino nie potrafiło uczynić wartości, szybko podchwyciła scena.  Legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej aktor zamienił na stołeczny TR Warszawa, udzielając się w najgłośniejszych przedstawieniach kolejnych sezonów: „Dwojgu Rumunów mówiących po polsku” i „Cokolwiek się zdarzy, kocham Cię” Przemysława Wojcieszka, „Szewcach u bram” Jana Klaty czy „Metafizyce dwugłowego cielęcia” Michała Borczucha.

Mimo rosnącej popularności Chabior pozostaje aktorem skromnym. „Jeśli któraś z moich ról spodoba się widzom, będę się cieszył. Aktorstwo to przygoda bez gwarancji”.

Twardziele nigdy nie płaczą

Wie o tym również Mirosław Zbrojewicz. Świadomy też ograniczeń, jakie niesie wyraziste emploi. „Z taką twarzą na ulicy się nie schowam" - żartuje. „Ale fajnie jest - dodaje zaraz - gdy zaczepiają mnie coraz młodsi ludzie, zapewniając, że świetną rolę zagrałem w... »Chłopaki nie płaczą«”.

Od 1987 r. Zbrojewicz stworzył na ekranie kilkadziesiąt ról: „Po równo tych, co ganiają, i tych, co są ganiani. Tych dobrych i tych złych, policjantów i złodziei” - podkreśla. Ostatnio zdarzyło się jednak coś, co daje nadzieję na zmiany. W zrealizowanym z BBC serialu „Szpiedzy w Warszawie” zagrał, jak mówi, superfajną postać - bohatera pozytywnego, z mocnym moralnym kręgosłupem, twardo stojącego na ziemi. Byłego legionisty, małomównego, lecz skutecznego.

„Szpiedzy w Warszawie” to miła odmiana dla Zbrojewicza, który podobnie jak inni jego charakterystyczni koledzy widzi ograniczenia polskiego rynku filmowego. „Tam, gdzie się robi dużo filmów, czyli w Ameryce, charakterystyczna twarz jest błogosławieństwem. Ale tam, gdzie powstaje ich mało, bywa trudno. Bo gdy kręci się 20 tytułów w roku, to ile w nich może być charakterystycznych postaci?” - pyta retorycznie. „Generalnie cierpię na niedobór propozycji” - podsumowuje.

Ale i przy podobnych niedogodnościach Mirosław Zbrojewicz - jak i Arkadiusz Jakubik, Przemysław Bluszcz czy Janusz Chabior - wie jedno:  „Charakterystycznym być jest ciekawiej. Tak, jak lepiej jest grać złego  niż dobrego. Nuda nie grozi”.

(Jolanta Gajda-Zadworna, „Wszystkie strony wyrazistości”, W Sieci nr 6/2013)