Naszym problemem jest obieg polskiego teatru w Polsce. A właściwie jego brak. Niektóre spektakle łatwiej zobaczyć za granicą niż u nas. Inne, wyprodukowane w Bydgoszczy, Legnicy, Poznaniu, Bielsku-Białej, jeżdżą mało. A nawet jeśli pokazywane są choćby na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, to po dwa razy. Pisze Paweł Goźliński.

No i znowu mamy sukces: "2008: Macbeth" z TR Warszawa w reżyserii Grzegorza Jarzyny otworzył w niedzielę wielki i prestiżowy Edinburgh International Festival. Podobał się, choć niektórzy widzowie byli nieco zdezorientowani: czy to na pewno Szekspir? Guardian wczoraj transmitował spektakl na swojej stronie internetowej na żywo. Bilety, choć nietanie, wyprzedano na wszystkie kolejne spektakle.

Widziałem "Macbetha" po kilku latach przerwy - z dużo większą satysfakcją niż w warszawskiej hali zakładów Waryńskiego, tuż przed jej wyburzeniem, co przerwało polską historię przedstawienia. Tam spektakl Jarzyny razem z widzami dosłownie walczyli o przetrwanie. Czułem się raczej jak na poligonie niż na spektaklu teatralnym. Zimno, strzelają, niewiele widać, prawie nic nie słychać. W Edynburgu, w doskonale przygotowanej hali, skondensowanego w porównaniu z warszawską wersją, bardziej zdyscyplinowanego "Macbetha" oglądałem jak sceny z gry "Battlefield 3". Ale piętrowa scenografia z polem walki na parterze i komputerowym centrum dowodzenia na piętrze, szturm antyterrorystów, eksplozje, ogłuszający huk lądujących helikopterów - nie powinny mylić.

Jarzyna nie bawi się w wojnę, nie wykorzystał też Szekspira do opowiadania o współczesnej polityce. Chociaż tekst poddał głębokiej adaptacji - nadal jest to tragedia Szekspira, opowieść o pędzie do władzy, który okazuje się ledwo zamaskowanym popędem śmierci. Ale też o wojennych rytuałach, medalach, hierarchiach, mundurach, w których ukryty jest homoerotyczny rewers (świętowanie zwycięstwa zmienia się u Jarzyny w męską orgię).

Szkoda tylko jednego: wygląda na to, że tego Makbeta w Polsce nie zobaczymy. Towar jest przeznaczony wyłącznie na eksport. Polskiej publiczności zostają transmisje online, wydany właśnie przez Narodowy Instytut Audiowizualny zapis spektaklu oraz zazdrość. Bo wygląda na to, że publiczność zamorska traktowana jest lepiej niż widzowie w kraju. To trochę jak w PRL-u: szynka Krakus jedzie na eksport, u nas jej nie kupisz. Chyba że za dewizy, w peweksie.

Nie, wcale nie zamierzam krytykować eksportu polskiej kultury. Jest coraz skuteczniejszy. Można oczywiście dyskutować z decyzjami kuratorów polskiego sezonu teatralnego w Edynburgu z Instytutu Adama Mickiewicza. Narzekać, że nie wszystkie pokazywane tam spektakle nadają się na wizytówkę polskiego teatru. Ale - klient nasz pan. Kolejny "Macbeth" (z Polski pochodzą trzy z dziesięciu tegorocznych inscenizacji tej sztuki w Edynburgu) Teatru Pieśń Kozła wyprzedany jest w całości. A przecież to etnooratorium z elementami treningu kenjutsu (japońska sztuka walki na miecze) jest bibelotem do pokazywania na wystawie "Ślepe dukty teatru". Wydobywanie ze śmiertelną powagą muzyczności z tekstu Szekspira przy pomocy tradycyjnych pieśni z Korsyki wydaje się być frajdą wyłącznie dla antropologów amatorów. A jednak ten teatr polski ma w Edynburgu swoją publiczność. Podobnie jak uliczne Biuro Podróży, które w swoim "Makbecie", rzecz jasna na starych motocyklach, na szczudłach i w oparach spalin, gra wciąż tę samą przypowieść o władzy, przemocy i jej ofiarach.

Oczywiście są też próby przebicia się z innymi teatrami: w ramach projektu "Polska Arts in Edinburgh 2012" pokazywane są spektakle Pawła Passiniego, Wojciecha Ziemilskiego, Komuny Otwock. Ale to nie są produkty przeznaczone na eksport. Weźmy Passiniego: trzeba biegle poruszać się po polskich teatralnych i literackich dialektach - od Mickiewicza po Kantora, Szajnę i Grotowskiego - żeby w miarę świadomie przeżyć jego "Kukłę. Księgę blasku". To nie jest zarzut. To jest problem.

Polski teatr eksportowy ma się dobrze. Czujemy się lepiej, jesteśmy dumni, leczymy kompleksy. To jest waluta, którą dostajemy w zamian za sprzedaż polskiej kultury po cenach dumpingowych (- Przecież my dopłacamy do oferty kulturalnej szkockiego miasta! - powiedział mi w kuluarach polski widz). Czy to jest dobry biznes? Jak najbardziej. Ale widać przy tym, jak marnie wygląda nasz rynek wewnętrzny. Nie to, że nie ma czym handlować. Wręcz przeciwnie.

Polskie premiery z jednego sezonu, które chciałbym zobaczyć, zapełniłyby program kilku festiwali. Naszym problemem jest obieg polskiego teatru w Polsce. A właściwie jego brak. Niektóre spektakle łatwiej zobaczyć za granicą niż u nas. Inne, wyprodukowane w Bydgoszczy, Legnicy, Poznaniu, Bielsku-Białej, jeżdżą mało. A nawet jeśli pokazywane są choćby na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, to po dwa razy. W Edynburgu każdy polski spektakl - przypominam - grany jest po kilka, kilkanaście razy. Że niby u nas nie ma tylu widzów? To bądźmy również na tyle skuteczni w promocji polskiego teatru w Polsce, żeby się znaleźli. Czas najwyższy na polski sezon teatralny w Polsce.

Ale do tego trzeba, być może, zmienić trochę w naszych kulturalnych priorytetach. Z jednej strony mamy coraz skuteczniejsze instytucje zajmujące się promocją polskiej kultury na świecie, a z drugiej - osłabiane lokalnymi rozgrywkami teatry i inne instytucje, które zajmuję się promocją miejscowej kultury na miejscu. To nie jest zdrowa sytuacja, gdy stolicą polskiego teatru staje się Edynburg.

(Paweł Goźliński, „Polski teatr wyeksportowany”, www.wyborcza.pl, 15.08.2012)