Bardzo dobry artystycznie, z kilkoma organizacyjnymi minusami. Kontrapunkt jak zwykle przybliżał trendy, prowokował dyskusje i ściągał tłumy. Złośliwe uwagi festiwalowych bywalców sprowokowała nagroda dla autorek tekstu do legnickiego przedstawienia „III Furie”. Czy słusznie? Nie wydaje mi się – ocenia Katarzyna Stróżyk.

Tegoroczny Przegląd Teatrów Małych Form zakończył się w sobotę (21 kwietnia – przyp. @KT), późnym wieczorem. Sześć dni, czternaście konkursowych propozycji i całe mnóstwo wydarzeń towarzyszących. Choć bilety na Kontrapunkt rozchodzą się na długo przed jego rozpoczęciem (pierwsze rezerwacje pojawiają się już przed ogłoszeniem programu imprezy), organizatorzy dbają o to, by każdy mógł poczuć atmosferę teatralnego święta. Wystawy, koncerty, spektakle pozakonkursowe, wystawa fotograficzna, panel dyskusyjny, rozrywkowe i naukowe punkty programu, wśród których każdy może znaleźć coś, co go zainteresuje. Warto także wspomnieć o drugiej edycji Małego Kontrapunktu, czyli weekendowych prezentacjach dla dzieci, połączonych z warsztatami i koncertami. Można już mówić o tym, że w Szczecinie chwycił ten fantastyczny pomysł na edukację teatralną – wejściówki rozchodziły się jak „ciepłe bułeczki”.

Miejsce w świecie

Większość zakwalifikowanych do konkursu przedstawień to solidna teatralna publicystyka. Pojawiały się w nich pytania o kobiety („Magnificat” Chóru Kobiet), stosunek do religii („Męczennik” Schaubühne), społeczny porządek („Sieroty” Teatru Powszechnego), narodowe frustracje („III Furie” Teatru im. Modrzejewskiej), o to, co zostawimy w spadku po sobie kolejnym pokoleniom („Rost” Wuppertaler Bühnen).

Grand Prix festiwalu publiczność przyznała spektaklowi „Bastard” w wykonaniu holenderskiego lalkarza Dudy Paivo. Zachwyt wzbudziła może nie tyle sama, dość banalnie przedstawiona, historia człowieka, usiłującego wydostać się z obcego, osaczającego go świata, co wirtuozerska animacja lalkowych bohaterów. Sceny animacji głowy konia nogą, czy tańca z beznogą staruszką, widzowie nagrodzili długimi brawami. Bardzo zasłużenie - pod względem formy i artystycznej maestrii „Bastard” był bowiem jednym z najbardziej godnych uwagi wydarzeń szczecińskiego festiwalu.

Gusty publiczności i jurorów tegorocznego Kontrapunktu solidnie się w tym roku rozminęły. Ogłoszenie, że Główna Nagroda przyznana została przez Ewę Skibińską, Rudolfa Zioło, Romana Pawłowskiego i Wiktora Rubina projektowi „Chór Kobiet: Magnificat”, przyjęto z entuzjazmem. Przedstawienie w wykonaniu 25 pań, w różnym wieku i wykonujących różne zawody, podejmuje rozmowę o miejscu kobiety w katolickim społeczeństwie, w którym nawet ateiści biorą śluby kościelne i chrzczą dzieci. Wykrzyczany tekst, złożony z rozmaitych cytatów (literatura, publikacje prasowe, pieśni sakralne, a nawet... przepisy kulinarne Nigelli Lawson) to przede wszystkim głos sprzeciwu tych, których kultura i religia ustawiła praktycznie na pozycji mniej wartościowych, w teorii nakazując atencję i szacunek.

Kolejne wyróżnienia jurorskie wywołały już daleko mniej pozytywne komentarze. Szczególne pytania sprowokowały aż trzy nagrody dla „Męczennika” z berlińskiego Schaubühne, opowieści o uczniu, popadającym w religijny radykalizm i zwalczającej go nauczycielce biologii. O ile jeszcze sam pomysł pokazania, jak niewiele dzieli fanatyków z obu stron święto-świeckiej barykady, wydawał się obiecujący, to jego rozwinięcie w kuluarowych dyskusjach oceniano raczej negatywnie, jako zbyt powierzchowne, a nawet - szkolne. Podobnie reagowano na wyróżnienie dla „Safe Absence” holenderskich tancerek z grupy T.r.a.s.h. Choć podziw budziła sprawność artystek, to przekaz ich spektaklu (tęsknota, pokuta, grzech) wydawał się mocno zagmatwany i niezbyt zrozumiały.

Złośliwe uwagi festiwalowych bywalców sprowokowała też nagroda dla autorek tekstu do przedstawienia „III Furie”. Czy słusznie? Nie wydaje mi się. Połączenie „Dzidzi” Sylwii Chutnik z pamiętnikami byłego Akowca („Egzekutor” Stefana Dąmbskiego) pozwoliło stworzyć poruszający obraz Polski, w której narodowe stereotypy przeplatają się z tęsknotami do bohaterstwa, ślepe okrucieństwo z biciem pokłonów Bogu i fałszywym bożkom, a wszystkie bolączki i porażki da się usprawiedliwić kibicowską przyśpiewką „Polacy, nic się nie stało!”. Spektakl Marcina Libera imponował też perfekcyjną realizacją reżyserską, scenograficzną i aktorską.

Dziennikarze śledzący festiwalowe prezentacje swoje wyróżnienie postanowili przyznać austriackiej grupie Liquid Loft, znanej już z występów na Kontrapunkcie w poprzednich latach. Multimedialne widowisko „Talking head”, opowiadające o zagubieniu się w świecie nowoczesnych technologii i miałkości kontaktów poprzez internetowe komunikatory, uwodziło i wykonaniem, i mądrym przekazem. Pokazało też, że porywający teatr można zrobić za pomocą naprawdę skromnych środków.

Podziały i wpadki


Przedstawieniem, które bodaj najbardziej podzieliło Kontrapunktową publiczność, byli „Bracia Karamazow” Janusza Opryńskiego z lubelskiego Teatru Provisorium. Adaptacja powieści Fiodora Dostojewskiego jednych urzekała przemyślaną formą i świeżością podejścia do literackiego pierwowzoru przy zachowaniu tradycyjnych teatralnych środków, innych – nudziła tak bardzo, że pochrapywali lub gremialnie opuszczali salę. Sprzeczne opinie zebrało też „Jak być kochaną” z koszalińskiego Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Oprócz głosów o ciekawej interpretacji, fantastycznie ustawionym ruchu scenicznym i znakomitych aktorach, dawały się słyszeć i takie o całkowitym zepsuciu znakomitego opowiadania Kazimierza Brandysa.

Idę o zakład, że gdyby losowo wybranej grupie widzów tegorocznego Kontrapunktu postawić pytanie o największy minus imprezy, większość wskazałaby konieczność oglądania spektakli z ławek ustawionych na scenie. Na pozbawione oparć siedziska narzekano powszechnie, tym bardziej, że trudno znaleźć uzasadnienie dla takiego dręczenia odbiorców – we wszystkich wypadkach śledzenie akcji z fotela na widowni byłoby równie efektywne. Rozżalenie sięgnęło zenitu podczas finału festiwalu, kiedy to okazało się, iż dla niektórych widzów nie ma miejsc siedzących, mimo stłoczenia pozostałych. Oglądanie w zaduchu i ścisku „W imię Jakuba S.” duetu Monika Strzępka – Paweł Demirski nie pozwalało należycie się skupić na scenicznych wydarzeniach i nie ma się co dziwić tym, którzy wyszli z teatru w przerwie.

Szkoda też, iż na miejsce wystawienia pozakonkursowego przedstawienia „Cinemaitique” wybrano halę Opery na Zamku. Przepiękne multimedialne widowisko wymagało miejsca bardziej kameralnego, ciemniejszego i mniejszego, pozwalającego na zanurzenie się wraz z aktorami w wirtualny świat. W namiocie przy ulicy Energetyków, z kilkumetrowym odstępem między sceną i widownią, przy akompaniamencie hałasu dobiegającego z ulicy, spektakl oglądało się beznamiętnie, niemal jak film
w kinie.

Osobną kwestią pozostaje brak ubezpieczenia dla uczestników Dnia Berlińskiego. Informacja w gazetce festiwalowej, którą nie każdy przecież czyta, na dwa dni przed wyjazdem, wydaje się mało poważna. Dzień Berliński nie jest prywatną wycieczką, a częścią składową jednej z najważniejszych imprez w Szczecinie. Osoby w nim uczestniczące (rokrocznie są to cztery pełne autokary) wykupiły nietanie karnety. W tym roku hospitalizacji wymagał jeden z kontrapunktowych widzów – może warto wyciągnąć z tej historii wnioski na przyszłość?

Mimo drobnych wpadek, tegoroczny Kontrapunkt z pewnością zaliczyć trzeba do imprez bardzo udanych. Ciekawe, stojące na wysokim poziomie spektakle, bogactwo wydarzeń okołofestiwalowych, olbrzymie zainteresowanie odbiorców - to wszystko sprawia, że marka Przeglądu Teatrów Małych Form wciąż się umacnia (biorąc pod uwagę, że zakończona edycja była 47. w historii - jest to niemały wyczyn). W niespokojnych dla teatru czasach prób przekształcenia artystycznych scen w maszynki do zarabiania pieniędzy, Kontrapunkt udowadnia, że ludzie z niesłabnącym apetytem na sztukę ambitną wcale nie są wymierającym gatunkiem. Zatem – czekajmy spokojnie na przyszłoroczny festiwal.

(Katarzyna Stróżyk, „Apetyt na sztukę”, Biuletyn Informacyjny ZASP, nr 24/2012)