Z festiwalem Malta jest jak stare dobre małżeństwo. Od 1993 r. był szefem artystycznym kolejnych jego edycji. Najnowszy plenerowy spektakl Lecha Raczaka "Gry z czasem" zakończy w sobotę tegoroczną odsłonę imprezy i jego 20 lat ścisłej współpracy z festiwalem. Z reżyserem rozmawia Marta Kaźmierska.


Marta Kaźmierska: Rozwodzi się pan bez żalu?


Lech Raczak: Tak.

Nie wierzę.

- Mnie też trudno w to uwierzyć. Kiedy Malta dwa lata temu zmieniła swoją formułę na tematyczną, rozpoczęła współpracę z kuratorami - co było swego rodzaju koniecznością - moje miejsce w tym festiwalu zdecydowanie się zawęziło. Kiedy w zeszłym roku wreszcie dogadaliśmy się z dyrektorem festiwalu Michałem Merczyńskim, że się rozstajemy, poczułem się lekki i swobodny. Nie spoczywa już na mnie odpowiedzialność za rzeczy, które nie są moje. Za wybory, które są mi obce. I czas, żeby pokolenie, które wchodzi i które tych wyborów dokonuje, miało pełną swobodę, bez zgreda nad głową. Wszyscy wiedzieliśmy o tym, że ta Malta plenerowa, uliczna, musi się zmienić, że nie wytrzymuje konkurencji innych form. Ale dla mnie ten festiwal za wszelką cenę powinien zachować te najważniejsze programowe kierunki, które związane są z wchodzeniem w miasto. Z opuszczaniem sal.

Ale może publiczność nie chce dziś już wychodzić razem w teatralny plener, jak dawniej? W końcu nawet dzieci nie bawią się dziś na podwórkach tak masowo jak kiedyś.

- Oczywiście, że zmieniło się pokolenie. I to także jest powód, że festiwal powinni robić młodsi ludzie. Ale, cholera, teatr robi się nie po to, żeby ulegać gustom, tylko żeby na nie wpływać!

Podczas tegorocznej Malty pokaże pan premierę spektaklu "Gry z czasem". Na Starym Rynku, czyli w miejscu, gdzie w 1991 r. podczas pierwszej Malty, jeszcze jako szef Teatru Ósmego Dnia, wystawił pan legendarne "Mięso". Jak zmieniło się to miejsce przez ponad 20 lat?

- To był pusty plac, na który ludzie przychodzili tylko wtedy, gdy odbywał się tu jakiś spektakl teatralny. Nie było żadnych knajp, a o parasolach i stolikach na zewnątrz w ogóle nie było mowy. Wtedy wystarczyło, że teatr się pojawił i już się zmieniała rzeczywistość. Teraz, żeby teatr był w ogóle dostrzegany, trzeba z tą rzeczywistością mocno powalczyć. To są zasadnicze różnice.

Nie boi się pan dzisiejszej przestrzeni Starego Rynku, tego "grania do kotleta" - jak pan sam to niedawno określił?


- Oczywiście że się boję, ale mam też poczucie, że powinienem się z tym zmierzyć. Nigdy w życiu nie przyjmę już takiej propozycji - grania do kotleta właśnie - ale przynajmniej będę wiedział, czy wygrałem, czy przegrałem. Dla Malty mogę to zrobić.

Które spektakle były dla pana najważniejsze przez te 20 lat?


- Było ich bardzo, bardzo dużo. Łatwiej mi mówić nie tyle o przedstawieniach, co o zespołach, które się tu pokazały i których obecność była dla mnie z różnych powodów ważna: La Fura dels Baus, Royal de Luxe, Derevo, Pippo Delbono, którego jako pierwsi przywieźliśmy do Polski, czy El Teatro del Silencio. I parę takich skromnych przedstawień, które działy się po salach...

Czeskie "Sonety ciemnej miłości"?

- Na przykład to. Albo 36,6 Strefy Ciszy. Miałem tutaj jako widz parę istotnych przeżyć.

I parę zabawnych. Np. wtedy, kiedy jeden z bileterów nie chciał pana wpuścić na spektakl.


- W końcu wszedłem, ale zostałem opieprzony, kiedy pokazałem swoją legitymację z napisem "Dyrektor festiwalu". Usłyszałem, że dyrektor nie dyrektor, ale powinienem mieć wejściówkę z numerem krzesła. Często mnie nie rozpoznawano na tym festiwalu. Za to kiedy się zbliżał, wchodziłem do sklepu spożywczego, pani za ladą mówiła: "I co będzie ciekawego w tym roku na Malcie"? To miłe. W Bibliotece Uniwersyteckiej, gdy przychodzę odebrać książkę, słyszę czasem: "Jak nazwisko?" "Raczak". "Aaa, pan Raczek".

(Marta Kaźmierska, „Po rozwodzie jestem lekki i swobodny. Dlaczego?”, www.gazeta.pl, 7.07.2012)