„Wierszalin. Reportaż o końcu świata” oraz „Bóg Niżyński” to spektakle, które obejrzeliśmy w drugiej tegorocznej odsłonie legnickiego Festiwalu Teatru Nie-Złego. Teatr z Supraśla pod Białymstokiem to fenomen pogranicza kultur i polskiej sceny. Pobudził ciekawość i spory apetyt na inność. Może dlatego oczekiwania zaspokoił połowicznie.

Oba pokazane festiwalowej publiczności przedstawienia wiele łączy. Ich scenariusze powstały z szalonych, czasami wręcz diabolicznie opętanych historii, w których – potwierdzoną zapisami prawdziwość – aż trudno uwierzyć. Nielekko bowiem racjonaliście z drugiej dekady XXI wieku pogodzić się z wcieloną obecnością Boga i Szatana i – rozgrywającą się na jego oczach –  ich walką o panowanie nad bohaterami przedstawionych opowieści.

W kresowo pachnących, kraszonych śpiewem i muzyką współczesnych misteriach Piotra Tomaszuka sacrum nieustannie splata się bowiem z profanum, pragnienie wiary z bluźnierstwem, duchowość z cielesnością, grzech ze świętością, erotyka z modlitwą, groteska ze wzruszeniem, a dosadny komizm z tragedią i śmiercią.  To wspólne dla obu zaprezentowanych w Legnicy supraskich spektakli pełnych rytmicznego ruchu, dźwięków, powtarzających się obrazów i zbiorowych inscenizacji, czerpiących z Grotowskiego i Kantora. Były jednak różnice, które znacząco decydowały o ich jakości i publicznym odbiorze.

„Wierszalin. Reportaż o końcu świata” to opowieść o zagubionej wiosce na Białostocczyźnie, gdzie w latach trzydziestych minionego wieku sekta religijnych odstępców od prawosławia pod wodzą proroka Ilji postanowiła odrzucić dogmaty swojej wiary. Kluczem do tej heretyckiej odnowy miało być stworzenie nowego Jeruzalem, spłodzenie z kandydatkami na nowe matki boskie nowego odkupiciela, nowe ukrzyżowanie. Szaleństwo przybiera tu postać religijnego nawiedzenia łączącego się z erotyczną ekstazą. Bóg jawi się tu miłością, ale rozumianą jako fizyczne pożądanie. Całość kończy się tragedią, zbiorową egzekucją nawiedzonych heretyków z rąk walczących z każdą postacią „opium dla ludu” żołnierzy Armii Radzieckiej wkraczających na polskie Kresy.

To nieco mętna, nielinearnie opowiadana historia, w której bohaterowie są zarówno narratorami, jak i postaciami dramatu. Teatr miesza się tu z reportażem. Liczne powtórzenia potęgują monotonię. Nic nas w tej opowieści nie zaskoczy, poza czysto formalną precyzją inscenizacyjną. Odnosi się wrażenie samozachwytu stworzonym na scenie klimatem i obrazami. Tej opowieści wyraźnie brakuje głównej postaci, wokół której koncentrowałaby się uwaga i emocje widza. W rezultacie na dużej Scenie Gadzickiego oglądaliśmy sztukę, która jest jak piękny kościół bez Boga. Efektowną i pustą. Nieco nudnawą nawet.

Biegunowo odmienne wrażenia przyniosło drugie spotkanie z Wierszalinem. „Bóg Niżyński” to już nie tylko inscenizacyjna precyzja, ale i narastające jak w psychothrillerze ekstatyczne emocje, którym towarzyszy piekielnie trudna, ale w efekcie wybitna rola tytułowego bohatera (Rafał Gąsowski). Obejrzeliśmy opowieść o – być może - najwybitniejszym tancerzu baletowym i choreografie XX wieku, rosyjskim Polaku Wacławie Niżyńskim, który u schyłku życia, pogrążony w schizofrenicznym obłędzie, inscenizuje wraz z innymi pacjentami szpitala psychiatrycznego nabożeństwo żałobne dla swojego zmarłego promotora i kochanka, słynnego twórcy Baletów Rosyjskich, Sergiusza Diagilewa.

Bohater tej tragicznej opowieści o miłosnym niespełnieniu, artystycznych i życiowych wzlotach i upadkach, a przede wszystkim o cenie, jaką przyszło mu zapłacić za nonkonformizm i artystyczny geniusz, na wieść o śmierci kochanka, który go odtrącił, rozpoczyna ostatni spektakl życia – inscenizuje opowieść o własnym życiu, w którą wplata swoje najsłynniejsze role baletowe. Zamieniając się w szamana manipulującego współpacjentami, by ci razem z nim odgrywali sceny z jego burzliwej przeszłości, tańczy pełne ekspresji i erotyzmu sceny z "Popołudnia Fauna" Debussy’ego  i "Święta wiosny" Strawińskiego. Oglądamy pełne wyuzdanego ekshibicjonizmu studium nieposkromionej pychy, świętości i potępienia, miłości przeplatanej nienawiścią. Patrzymy na szaleńca, który szukał Boga i za niego się uważał. W krańcowym obłędzie kreuje zatem finał tego dramatu - scenę własnej śmierci na krzyżu, który towarzyszył mu przez życie.

W chłodny czerwcowy wieczór na Scenie na Nowym Świecie obejrzeliśmy bardzo gorący spektakl. Owacje na stojąco od nadkompletu publiczności były jak najbardziej zasłużone. Brawo.

Grzegorz Żurawiński