Scena na Świebodzkim pęka w szwach. W pierwszym rzędzie - dolnośląski marszałek Radosław Mołoń, jeden z głównych bohaterów dramatu. A atmosfera przypomina bardziej strajkowy wiec niż pokaz spektaklu. Na widowni mnóstwo młodzieży, są aktorzy innych wrocławskich scen, dziennikarze, urzędnicy. O spektaklu-proteście "Czy Pan to będzie czytał na stałe?" pisze Magda Piekarska.

Przed spektaklem marszałek Mołoń, który chciał zastąpić dyrektorów teatrów menedżerami, przekonuje: - Wcale się nie denerwuję. Chociaż, przyznaję, trafić na scenę jeszcze za życia to jest coś.

W Teatrze Polskim jest po raz pierwszy. Kilka lat temu był w Legnicy, grali coś na blokowisku, nawet ciekawe. - Mnie podlegają i niepełnosprawni, i kultura - tłumaczy. - Nie mogę się znać na wszystkim. Ale najbardziej lubię Teatr Telewizji, ten z lat 70., 80. "Zemstę", "Śluby panieńskie". To mi się podoba.

Nie wiem, jak to powiedzieć

Spektakl Marzeny Sadochy, dramaturżki Teatru Polskiego, i Michała Kmiecika, 20-letniego reżysera, pojawił się jako pokłosie buntu ludzi sceny przeciwko obecnej polityce kulturalnej, zmierzającej do urynkowienia artystycznych teatrów. Powstał w niewiele ponad tydzień. Tytułowe pytanie - "Czy Pan to będzie czytał na stałe?" - zadał wrocławski dziennikarz aktorowi Polskiego Michałowi Opalińskiemu, który jako pierwszy odczytał miesiąc temu apel do publiczności o wsparcie dla protestu artystów.

Wita nas hasło z minionej epoki: "Nasz zakład - nasz honor i duma". Najpierw oglądamy dokumentalny zapis sprzed trzech lat - jest Międzynarodowy Dzień Teatru, w Jeleniej Górze trwa protest przeciwko zwolnieniu ówczesnego dyrektora Wojtka Klemma. Bunt ma formę pogrzebu - dziś wygląda to na podzwonne dla Teatru Norwida, który od tamtego czasu spadł do artystycznej trzeciej ligi. Potem na scenę wchodzi Michał Opaliński. Mówi: - Nie wiem, jak to powiedzieć, żeby państwo zrozumieli.

To zdanie jak refren powraca w jego długim monologu. Pokazuje problem, który towarzyszy od początku artystycznemu protestowi - braku właściwego języka, zdolnego wyartykułować jasny, czytelny i przekonujący komunikat. Twórcy spektaklu próbują go odnaleźć w kolażowej formie - fragmentów sztuk, tekstów prasowych, wywiadów, oryginalnie napisanych scen i monologów, spośród których każdy może wybrać dla siebie dowolny element.

Mam swój bunt w tej sprawie

Opaliński mówi o tym, że kultura jest ważna, że każda złotówka wydana na nią zwraca się trzykrotnie, że nie chce, by musiała przegrywać ze stadionem w nierównej walce, że nie zabiera głosu w sprawie wyższych pensji dla aktorów, tylko tanich biletów dla widzów. I że groźba wolnego rynku, cięć i oszczędności zakrawa na kpinę w momencie, kiedy na zasypanie dziury przy wrocławskim stadionie trzeba wydać 3,5 miliona złotych ("Skandal! Hańba" - krzyczy jeden z widzów). - Mam swój bunt w tej sprawie - mówi Opaliński. - Ja nie chcę w takim społeczeństwie żyć.

- Ja też nie chcę - podrywa się z widowni Bogusław Litwiniec, twórca wrocławskiego Międzynarodowego Festiwalu Teatru Otwartego, autor manifestu "21 przekonań sztuki otwartej", będącego próbą syntezy kontrkultury. - Jestem z panem, ja i inni przedstawiciele kontrkultury lat 60. i 70. Nie chcemy takiego świata! - wykrzykuje. Jego słowa wywołują huragan braw na widowni.

Potem Ewa Skibińska rozmawia z przyspawanym do biurka marszałkiem (Rafał Kronenberger) - ona mówi o sztuce, on o brudnym kominie. Michał Mrozek odczytuje listy z życzeniami napisane przez marszałka Mołonia do dyrektorów dolnośląskich teatrów. Wszystkie tej samej treści, zaczynające się od słów: "Szanowny Panie Dyrektorze", nawet kiedy adresatką jest dyrektorka Opery Wrocławskiej Ewa Michnik, co budzi chichoty, także samego marszałka. Za to jego pracownicy z wydziału kultury przez cały spektakl siedzą z grobowymi minami, bez cienia uśmiechu.
Polityku, chcę całować ci stopy

Cały spektakl jest zbudowany na granicy - między manifestem serio a satyrą, głównie na urzędników. Obrywa się tym rzeczywistym i fikcyjnym - m.in. prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz, która w radiowym programie przyznała, że ucięte wydatki na stołeczną kulturę wyda na strefę kibica.

Jest też wyznanie miłości do polityków, mecenasów teatrów. Wygłasza je do Radosława Mołonia Jakub Giel, cytując monolog z "Oczyszczonych" Sary Kane: "Chcę bawić się z tobą w chowanego i pożyczać ci moje ubrania i mówić ci, że podobają mi się twoje buty, i siedzieć na schodach, kiedy się kąpiesz, i masować ci kark i całować ci stopy".

Kwiaty od marszałka

Na koniec nad widownią zawisa zdanie: "Pierwsza głowa musi spaść". Owacje na stojąco długo nie milkną. Marszałek niesie aktorom kosz kwiatów. - Ciekawy pomysł - komentuje potem. - Ale sądzę, że artyści mnie nie zrozumieli. Mnie naprawdę nie chodzi o to, żeby im utrudniać życie, ale nie może być tak, że teatry są zadłużone. Musimy ten problem rozwiązać, trzeba przestrzegać dyscypliny finansowej. Będziemy rozmawiać.

W publiczności jednak spektakl zamiast ochoty na debatę wzbudził rewolucyjne nastroje. - Podoba mi się, jest jak 1968 - mówi starsza kobieta. - To co, idziemy na urząd marszałkowski?

Dziś scenicznych protestów ciąg dalszy - w Wałbrzychu premiera "O dobru" Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki. A wrocławski spektakl prawdopodobnie trafi do majowego repertuaru Polskiego - z założeniem, że jego treść będzie się zmieniać, w zależności od sytuacji na froncie.

(Magda Piekarska, „Pierwsza głowa musi spaść, czyli spektakl-protest”, www.gazeta.pl, 13.04.2012)