Gazeta Wyborcza Wrocław: do kasacji najlepsi
- Szczegóły
Przede wszystkim dopuścił, żeby obecni dyrektorzy dowiedzieli się o jego pomyśle od mediów. To poważne faux pas, które może spowodować prawdziwą katastrofę. Tym bardziej że w marszałkowskich planach trzy pierwsze sceny, które w pierwszej kolejności czekają zmiany, to teatry wielokrotnie nagradzane, wyróżniane, chwalone przez krytykę - prawdziwe powody do dumy. Do której w dużej mierze przyczynili się ich obecni szefowie: kierująca Operą Wrocławską Ewa Michnik, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy Jacek Głomb i szef Polskiego Krzysztof Mieszkowski.
Dwoje pierwszych prowadzi swoje sceny od kilkunastu lat i ma prawo uważać się za autorów ich sukcesów. Odkąd operę zaczęła prowadzić Michnik, zasłynęła superprodukcjami bezprecedensowymi w polskich warunkach. Jacek Głomb właściwie stworzył od podstaw legnicki teatr, który z zapomnianej przez widzów i krytyków prowincjonalnej sceny wyrósł na jedną z najważniejszych w kraju. Z kolei Krzysztof Mieszkowski sprawił, że wrocławski Polski wrócił na przynależne mu miejsce w teatralnej pierwszej lidze.
Trudno oczekiwać, żeby wszyscy troje wiadomość przekazaną z drugiej ręki przyjęli z entuzjazmem. Tym bardziej że jest niepokojąca. Bo sam pomysł ogłoszenia konkursu na stanowiska menedżerskie i wprowadzenia ich zwycięzców do teatrów to dopiero początek rewolucji. Ciąg dalszy to zmiana hierarchii w teatrach, gdzie to menedżer dostanie stanowisko dyrektora naczelnego, a artysta kierujący sceną będzie zaledwie jego zastępcą. "Marszałek chce nas wszystkich pozwalniać" - mówią mi obecni dyrektorzy. I trudno ich będzie po takim wstępie przekonać, że jest inaczej.
Na wiadomość o pomyśle Jacek Głomb oświadczył, że nie pozwoli, żeby po 18 latach pracy kierował nim wyłoniony w konkursie menedżer. Ewa Michnik po rozmowie z marszałkiem zdecydowała, że odda się do jego dyspozycji, a w konkursie na stanowisko nowego szefa opery startować nie będzie. I trudno się spodziewać, żeby z pokorą przyjęła degradację, kiedy konkurs zostanie rozstrzygnięty i w operze pojawi się nowy dyrektor. Jeśli marszałkowska rewolucja ma skutkować buntem dyrektorów i - w rezultacie - rezygnacją ze stanowisk, będzie dowodem ogromnego błędu popełnionego przez samorząd województwa, który, kierowany urzędniczą potrzebą uporządkowania sytuacji, wprowadzając tę urawniłowkę, zniszczy to, co z punktu widzenia widowni najważniejsze.
Formuła podziału ról na dyrektora menedżera i artystycznego szefa z powodzeniem sprawdza się w wielu krajach zachodniej Europy. U nas jest rzadkością, a teatry rządzone przez podobne duety można policzyć na palcach jednej ręki. Takich, gdzie to menedżer jest szefem artysty, jest jeszcze mniej. Właściwie są dwa - Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu i Teatr Współczesny w Szczecinie. Częściej bywa tak jak we wrocławskim Capitolu, gdzie to menedżer jest zastępcą szefa artystycznego tej sceny.
To nie przypadek. Wynika to po części z polskiej tradycji teatralnej, w której to szef artystyczny jest twarzą, wizytówką każdej sceny. Ale też z tego, że przez brak praktyki zatrudniania menedżerów w instytucjach kulturalnych, tych naprawdę doświadczonych, zdolnych pokierować instytucją na miarę opery czy Teatru Polskiego, brakuje. Muszą to być w dodatku fachowcy z artystyczną pasją - pozostali odpływają do biznesu, który zapłaci im wielokrotnie więcej.
Tymczasem tego problemu marszałek nie bierze pod uwagę. Pytany, czy przed ogłoszeniem decyzji o konkursie sondował pod tym kątem rynek pracy, uśmiechnął się tylko i odpowiedział, że nie należy z góry zakładać najgorszego. Nie chciałabym być Kasandrą, ale ja tej czarnej chmury się spodziewam. Tym bardziej że wymagania stawiane chętnym na to stanowisko są - delikatnie mówiąc - niewygórowane. Do takiego konkursu może stanąć - i go wygrać - dyrektor gminnej biblioteki, który ukończył podyplomowy kurs zarządzania instytucjami kultury w jednej z prywatnych szkół, a na wyposażenie swojej placówki w komputery z internetem dostał unijny grant.
Dużo poważniejszą pułapką jest jednak inna propozycja marszałka - to wyłoniony w konkursie dyrektor naczelny ma zaproponować swojego zastępcę, szefa artystycznego. Co będzie, jeśli nie porozumie się np. ze słynącym ze swej rogatej duszy Jackiem Głombem? Albo z Krzysztofem Mieszkowskim, który - jak przyznaje marszałek - przemawia językiem niezrozumiałym dla urzędników? Po prostu go zwolni, zastępując osobą bardziej spolegliwą. Nie będzie mu do tego potrzebna akceptacja ministra kultury, wystarczy zgoda samorządu województwa.
O specjaliście, który zadba o inwestycje, dopilnuje budżetu, zdobędzie dodatkowe środki z różnych źródeł i - generalnie - zdejmie ciężar finansowych trosk z barków artystycznego szefa, marzy pewnie każdy teatr. Zgrany duet z nim sprawiłby, że artysta mógłby w całości poświęcić się sztuce, zostawiając dbałość o kasę w rękach menedżera. Sama ta zasada pogodziłaby marszałka i obecnych szefów teatrów. Jednak, jak często bywa, diabeł tkwi w szczegółach. I w formie, której tutaj, niestety, zabrakło.
(Magda Piekarska, „Teatr to nie jest fabryka. Kto powinien w nim rządzić?”, www.gazeta.pl, 16.03.2012)