W dniu publikacji manifestu najczęściej zadawane pytanie brzmiało: „A przeciwko komu konkretnie jesteście? Strzępce? Klacie? Pęcikiewicz?” Kolejne – skierowane do Jacka Głomba – dotyczyło jego domniemanej frustracji, chęci odwetu i bezsilności w walce z niesprawiedliwym systemem, który zapewne odbiera mu zasłużone nagrody. Piszą autorzy legnickiego „Manifestu kontrrewolucyjnego”.

O teorię spiskową także nas pytano – czy czasami takowej nie wyznajemy. „Modni” ucieszyli się, że ktoś tworzy przeciwko nim manifesty – w końcu to podbija ich rangę. Niektórzy nie mogli zrozumieć, czemu to kontrrewolucja, a nie rewolucja...

Ale była i druga strona medalu. Rozdzwoniły się telefony od przyjaciół i znajomych, twórców i widzów. „Fabuła! Fabuła! Fabuła! Niech żyje!”, „Bardzo mnie ucieszył Wasz manifest – dzięki”, „Podpisuję się wszystkimi kończynami”, „W końcu ktoś to powiedział – nie rezygnujcie z tej walki!” - to tylko kilka z dziesiątek smsów, jakie dostaliśmy. Czyli mieliśmy rację – jest nas więcej, nawet bardzo wielu, i warto było spisać, co nam od dawna na wątrobie leży chociażby po to, żeby doczekać się takiej właśnie reakcji. W końcu sami chwilami traciliśmy pewność, czy świat nie zwariował do szczętu…

A przecież my tylko domagamy się normalności. Nie chcemy palić modnych teatrów, pozywać festiwalowego jury do sądu i wpisywać do programów szkół obowiązkowego kursu tworzenia opowieści (chociaż to akurat byłoby całkiem niezłe). Nie chcemy, żeby Klata oddawał nam swoje złote statuetki, możemy nawet podzielić się z nim własnymi... Mamy tylko takie naiwne marzenie, żeby znów robić teatr w poczuciu, że może być normalnie.

Bo przestało być normalnie. Zaczynało się niewinnie. Oto ktoś dostał ważną nagrodę na festiwalu, a my żadną miarą nie mogliśmy zrozumieć, za co. Zupełnie obiektywnie, naprawdę! Potem tych dziwnych decyzji było coraz więcej i więcej. Nie pisało się już o naszych autorytetach, wybitnych spektaklach, o kolegach z offu i o twórczym potencjale mniejszych scen kraju. W zamian zupełnie na serio rozważano niezbyt wyszukane gagi pomalowanego na czarno homoseksualisty plującego jedzeniem w kontekście teorii gender. Pisano rozprawy naukowe o przewrotowym znaczeniu przebranej w różowe futerko panny z dmuchaną palmą nad głową.

Myśleliśmy sobie – spokojnie, to przejdzie. Ale nie dość, że nie przeszło, to wreszcie dosięgło i nas. Okazało się, że robione przez lata w Legnicy i cenione przez widzów opowieści z jasno zaznaczoną fabułą w jednej chwili stały się powodem do wstydu. Intelektualną obrazą odbiorcy. Nie zarzucano nam spadku twórczej formy czy złego warsztatu, ale to, że przestajemy nadążać za współczesnością, bo… wciąż jeszcze opowiadamy historie. To przecież takie staroświeckie! Jak możemy nie dostrzegać, że paradygmat opowieści wyczerpał się nieodwracalnie, a tron po nim zajął miłościwie panujący performans?

A my po prostu nie byliśmy w stanie zrozumieć, jak opowieść, mogąca się poszczycić tysiącami lat rodowodu, może zostać zdetronizowana pięcioma słabymi przedstawieniami i tylomaż przeintelektualizowanymi rozprawami naukowymi? Jak rangę dogmatu może osiągnąć naiwne w istocie mniemanie, że chaos należy oddawać przez chaos, a wyjście publiczności z teatru jest reakcją pożądaną, którą można się chlubić? Dlatego, że było tylu wybitnych a nierozumianych za życia? Przecież da się podać co najmniej tyle samo nazwisk wybitnych rozumianych, a także modnych nierozumianych, o których ze szczętem zapomniano…

Potem było jeszcze gorzej. Obwieszczono, że ten nowy teatr, co gardzi opowieścią, jest teatrem społecznym i ludowym. Miało to wynikać z prostego logicznego równania – skoro świat jest zdekonstruowany, to ludzie rozumieją tylko dekonstrukcję, a skoro ludzie ją rozumieją, to teatr dekonstrukcji jest teatrem dla nich – ergo: jest teatrem ludowym. Najgorzej było z widzem, który zrozumiał z tego tylko tyle, że musi zrozumieć. Przychodził więc, oglądał, przyznawał że dziwne, ale wiedział, że tak ma być. 'Nowy teatr ludowy' nie zrażał się zagubieniem widza – w końcu trzeba mu stawiać wymagania, niedługo się nauczy, że świat wygląda tak jak na scenie, nawet jak na razie wydaje mu się, że wygląda zupełnie inaczej. Jak się sam nie nauczy, zorganizuje się mu kursy, które go nauczą.

Ten 'nowy teatr ludowy' swój pierwotny impuls intelektualny czerpał m.in z pracy Hansa-Thiesa Lehmanna Teatr postdramatyczny . Niestety, jak tyle innych, także ta świetna książka została w Polsce przeczytana nazbyt pospiesznie i powierzchownie. (My tu nie mamy czasu myśleć, bo musimy nadrabiać zaległości wobec Zachodu!)

Znużeni rozważaniami na temat ideowych ograniczeń klasycznych teorii dramatu oraz przypisanej im autoreferencyjności, czytelnicy nie dobrnęli widać do konkluzji formułowanych przez Lehmanna w zakończeniu. Tej pierwszej, dość banalnej, że w końcu każda postawa twórcza czy badawcza na jakichś milcząco przyjętych założeniach się funduje, i że jeśli dyrektor Mieszkowski oznajmia, iż kierowany przez niego teatr pokazuje 'rzeczywistość taką, jaka jest', to nie znaczy wcale, że jest on pierwszym w dziejach człowiekiem, który ujrzał Byt 'an sich'.

Druga konkluzja Lehmanna jest jednak ciekawsza. Otóż mówi on, że fragmentaryczność, 'płynność', swoiste przyczynkarstwo współczesnego teatru karmi się lękiem społeczeństw europejskich przed publiczną debatą na temat podstawowych problemów, wobec których stoją. Wykluczenie grubasów z dzisiejszego świata Lady Fitness jest skandalem i indywidualnym bólem, blednie jednak wobec podstawowego dziś wykluczenia – mianowicie prawdziwego wykluczenia Ludu z polityczności, czyli realnego wpływu na decyzje.

Ze współczesnym teatrem powiodło się to, czego nie udało się zrobić z kibolami: zamknięto go w monitorowanej Strefie Kibica. Czy na jakiejś Tęczowej Trybunie.

A my w tym czasie wciąż robiliśmy 'stary teatr ludowy'. Nie mieściło nam się w głowie, dlaczego skrawki i zlepki są lepsze do opisywania świata niż fabuła, skoro tę drugą widzowie rozumieją, a tych pierwszych nie? A może w dzisiejszych czasach już nie wypada zadawać sobie tak bezpośrednich i nieskomplikowanych pytań? Może to kolejny powód do wstydu, że nie staraliśmy się, aby nasz widz wychodził ze spektakli zagubiony i skonsternowany? Zawsze mógł być zadowolony, rozczarowany, wzruszony lub obojętny, ale przynajmniej rozumiał, dlaczego. 'Stary teatr ludowy' ma bowiem dużo prostszą konstrukcję logiczną niż ten nowy. Prostszą i krótszą. Ludowy, czyli ten dla ludzi, ten, który ludzie rozumieją i który robi się w przymierzu z nimi. I tylko w takim teatrze profesor i robotnik, gospodyni domowa i prezeska dużej firmy w jednym rzędzie to rzeczywistość, a nie utopia. Czy nie podobnie było w teatrze niejakiego Szekspira?

Opowieść nie umarła, drodzy państwo! Mimo tak licznych zakusów na jej żywot wciąż ma się dobrze i długo jeszcze będzie dla nas podstawową drogą zrozumienia wszystkiego, co nas otacza. Nie ubiją jej mody na nowości, media, kultura obrazka czy mnożone na potęgę eksperymenty nadaktywnych performerów. Jedyne, co może ją pokonać, to wmawianie nam – jej odbiorcom – że zaufanie do niej i kroczących za nią emocji jest wstydliwym objawem zacofania. Nie dajmy się tak naiwnie zmanipulować.

(Katarzyna Knychalska, Jacek Głomb, Krzysztof Kopka, Robert Urbański, „Opowieść nie umarła - niech żyje opowieść!”, http://ritabaum.pl, 12.03.2012)