W tym przedstawieniu nie chodziło o to, by stworzyć coś ważniejszego i donioślejszego od tego, co się tworzy na zawodowych scenach dramatycznych, ale by zbudować coś trwałego, własnego, powtarzalnego. Zrobić krok do scalenia rzeczywistości rozrzuconej. Recenzja członka komisji artystycznej 18. Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej ze spektaklu zrealizowanego przez Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych w Legnicy.



Dla tych, którym świat się rozsypał teatr może być dobrym miejscem. Bo teatr, podobnie jak wyobraźnia ludzi chorych psychicznie, w dużej mierze żyje z rzeczywistości porozrzucanej. Tworzeniu spektakli bardzo często towarzyszy najpierw proces gruntownego demontażu świata przedstawionego, by w takim „pokazowym” procesie analizy opisać najbardziej elementarne byty znaczeniowe, z których później tworzy się konstrukcje scalające ową rozrzuconą rzeczywistość. Zawsze trzeba dochodzić znaczenia pojedynczych słów, by ostatecznie stworzyć metaforę.

W legnickim spotkaniu teatralnym, zakończonym stworzeniem spektaklu, wzięli udział chorzy, rekonwalescenci, aktorka, terapeutka, reżyser i zapewne inne, wspierające je i życzliwe im osoby. Wspólnie opowiedzieli o chorobie, wykluczeniu, ale i trochę o nadziei. Na przykładzie historii dwóch sióstr i ich otoczenia.

Maryjka zapada na schizofrenię. Powoli przestaje interesować się losem najbliższych i swoim własnym. Popada w zobojętnienie, apatię, melancholię. Radość i smutek nie zostawiają śladów. Nawet śmierć najbliższej osoby – matki, przyjmuje dość obojętnie. Rozmawia praktycznie tylko ze starszą o osiem lat, jedyną siostrą Martą. Głównie o przeszłości. O rodzinie. O tajemnicach sprzed lat. O depresji matki. O nieznanym ojcu, słynnym przed laty terroryście. O podróżach życia w bardzo wysokie góry. Powoli zaniedbuje codzienne obowiązki. Nie interesuje się mieszkaniem ani pracą. Idzie do szpitala. Równocześnie z „odchodzeniem” od świata realnego w coraz większym stopniu staje się więźniem własnego wewnętrznego świata. W nim naczelne miejsce zajmuje Paul Celan (Paweł Anczel). Poeta tajemniczy, metafizyczny, mroczny. Mało u nas znany, „jedyny liryczny odpowiednik Kafki”, autor Fugi śmierci. Chory na schizofrenię. Życie zakończył samobójczym skokiem do Sekwany. Przed tym próbował pozbawić życia żonę i syna. A teraz żyje w Maryjce, która mówi o nim, że jest kuzynem babci Anczele z Czerniowic. I sama przybiera postać przyszywanej wnuczki poety.

Maryjka zaczyna coraz częściej mówić słowami poezji. Jakby chciała wyrazić świat, który przeczuwa, ale coraz mniej rozumie. A kiedy już słów nie znajduje, zabiera się do smażenia konfitur z jabłek. I dodaje wyraziste przyprawy, jakby chciała przypomnieć sobie szczegóły z dawnego świata. Ten zapach pamięta z dzieciństwa. Od tego zapachu można coś zaczynać. Ale będzie trudniej: „jestem tym czego szukam” mówi. Szukanie staje się nadzieją nadziei.

Magda Biegańska gra Maryjkę tak, jak gdyby chciała umościć się w jej wyobraźni, emocjach, odchodzeniu, zapadaniu się w siebie. Jej kontakt z siostrą staje się coraz mniej realny. Jest coraz mniej komunikatywna w dialogach, ale za to jakoś przekornie coraz bardziej zrozumiała. Coraz częściej mówi „od środka”, odsłaniając nie do końca zrozumiały porządek, w którym jest zimno i duszno. Kończącą spektakl scenę smażenia konfitury z jabłek rozgrywa Biegańska nieomal jak rytuał. Z jednej strony jest w nim w środku chorego szpitalnego świata, ale z drugiej wykonuje czynność, która w nieoczekiwany sposób zbliża ją do normalności. W chorobach psychicznych ślady normalności są ważne, bo mogą prowadzić do realnego świata.

Magdzie Biegańskiej partneruje Katarzyna Kaźmierczak, aktorka (m.in. Teatr Wybrzeże), terapeutka, spiritus movens legnickiego przedstawienia. Gra Martę, siostrę Maryjki, osobę zrównoważoną, odpowiedzialną za losy siostry, odporną na codzienne kłopoty, broniącą się przed czyhającą depresją odziedziczoną po matce. To na jej zamówienie Paweł Kamza napisał scenariusz (a właściwie jednoaktówkę, z nieskrywana przyjemnością wpisując w nią „duchowego patrona” i przewodnika scenariusza – Paula Celana) dla grupy ludzi dotkniętych chorobą, którzy niejednokrotnie w przeszłości próbowali tworzyć spektakle teatralne. Na ogół jednorazowe, okazjonalne.

Teraz chodziło o to, aby skonstruować coś zupełnie własnego i powtarzalnego.  Coś w miarę trwałego na tyle, na ile trwały może być spektakl. I takiego, aby oprócz aktorek, mogli w nim wystąpić młodzi ludzie, leczący się z chorób psychicznych. W spektaklu Kamzy zagrali wiele ról ze społecznego otoczenia pary bohaterek. W karykaturalno-groteskowych postaciach, nakreślanych „grubą kreską” mogli wyrazić swoje nieskrywane emocje wobec nauczycieli, przedstawicieli służby zdrowia, współbraci w chorobie. Z wyrzutem i emocjonalnym przytupem pokazać tym, z którymi na co dzień się spotykają, jak bardzo mało obchodzą ich chorzy. Jak dalece muszą funkcjonować w obcym i obojętnym świecie.

Paweł Kamza, jako przewodnik grupy spotykającej się w pracy nad przedstawieniem, zadbał przede wszystkim o to, by w miarę możliwości przydzielić każdemu z uczestników możliwe do wykonania zadanie. I chodziło zapewne nie tylko o pracę z profesjonalnymi aktorkami, ale przede wszystkim z innymi członkami grupy. Z ludźmi chorymi lub wychodzącymi z choroby. Dla nich poprawnie wykonane zadanie to spore osiągnięcie. Szczególnie dla tych, którzy w przedstawieniu nie mówią ani jednego słowa, ale są i działają w tej grupie. Często po raz pierwszy w takiej formie i w taki sposób. W tym przedstawieniu nie chodziło przecież o to, by stworzyć coś ważniejszego i donioślejszego od tego, co się tworzy na zawodowych scenach dramatycznych. Chodziło o to, by zbudować coś trwałego, własnego, powtarzalnego. Zrobić krok do scalenia rzeczywistości rozrzuconej.

Nie jestem pewien, czy spektakl grany przede wszystkim w obiegu zamkniętym (szpitale, zakłady psychiatryczne, kluby pomocy itd.), nie powinien być pokazywany także w większym stopniu w obiegu otwartym. Wydaje się, że dla ludzi chorych czy wychodzących z choroby ważny, by nie powiedzieć ważniejszy, może być kontakt z „normalnym światem”. Stamtąd się wywiedli i tam pewnie chcą wracać. Ich doświadczenie mogłoby być zatem z pożytkiem konfrontowane z ludźmi zdrowymi, bo od tej konfrontacji tak czy inaczej wiele zależy.

Jeśli o chorobach psychicznych mówi się często, że są chorobami „pozrywanych więzi”, to leczenie tych chorób może polegać na tym, że próbuje się owe więzi odbudowywać. A jeśli teatr może temu służyć, to znaczy, że teatr spełnia zadanie. Jedno z wielu.

(Andrzej Lis, „Jestem tym czego szukam”, www.sztukawspolczesna.org, 27.02,2012)