SMS od widza przed premierą: "Nie zdążę. Spóźnię się pięć minut". Dyrektor teatru: "Poczekamy". Widz: "No to biegnę". Kilka minut później widz Waldemar Czechowski-Jamroziński umierał na scenie imienia Ludwika Gadzickiego, innego, chyba najsłynniejszego widza legnickiego teatru. Gadzicki był lubińskim polonistą i poetą. Zmarł 6 listopada ubiegłego roku. W cyklu „Witamy w Polsce” reportaż Magdy Piekarskiej.

Na widownię wbiega spóźniony widz. Sala już pełna. Wszyscy widzą, jak mężczyzna szuka miejsca. Na scenie legnickiego teatru premiera "Innego chłopca" w reżyserii Pawła Palcata. To adaptacja powieści Willy'ego Russella, mistrza komedii obyczajowej.

Przedstawienie właśnie się zaczyna.

Po dziesięciu minutach, tuż po trzeciej scenie, w której Robert Gulaczyk i ubrany w lekarski kitel Mateusz Krzyk bawią się w inscenizację porodu, nagle w głośnikach słychać dyrektora Jacka Głomba: "Proszę państwa, musimy przerwać przedstawienie, mamy nieprzytomną osobę na sali".

To ten spóźniony widz. Aktorzy przenoszą go na scenę. Mateusz Krzyk (absolwent szkoły pielęgniarskiej) kieruje akcją reanimacyjną. Publiczność zdezorientowana. W pierwszym momencie sądzą, że to fragment przedstawienia. Większość pozostaje na miejscach. Potem nie wychodzą, żeby nie blokować drogi ratownikom z pogotowia. Kiedy oczekiwanie na przyjazd karetki się przedłuża, zaczynają wychodzić. Część opuszcza teatr, inni czekają na wynik akcji reanimacyjnej.

Nie powiodła się - widz zmarł po godzinie. Przyczyną śmierci był zawał serca.

Był wiernym widzem Modrzejewskiej

Ta tragedia zdarzyła się 28 stycznia. Zmarłego znało wielu widzów legnickiego teatru - to Waldemar Czechowski-Jamroziński, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim, w latach 80. działacz "Solidarności", później dyrektor legnickiej Wyższej Szkoły Zarządzania, prezes KGHM-owskiej spółki Interferie. Ostatnio pracował w Warszawie. Stamtąd spieszył się na premierę "Innego chłopca". Był wiernym widzem Modrzejewskiej. Znajomi mówią o nim: biznesmen z duszą humanisty. Miał 53 lata.

- Przed rozpoczęciem spektaklu wysłał mi SMS-a: "Nie zdążę. Spóźnię się pięć minut" - wspomina Jacek Głomb. - Odpisałem: "Poczekamy", na co dostałem kolejną wiadomość: "No to biegnę".

Po przerwanym sobotnim spektaklu pracownicy obsługi widowni zapraszają publiczność na niedzielę. Dopiero późnym wieczorem do wszystkich widzów dociera SMS: premiera zostanie przesunięta o cały tydzień.

Jacek Głomb: - Byłem zdania, że powinniśmy zagrać, nawet jeśli niektórym ciężko by to przyszło, od tego przecież jesteśmy. Wśród aktorów zdania były podzielone, ale postanowiliśmy jeszcze skonsultować się z widzami. Bo to oni najdotkliwiej odczuli to, co się wydarzyło. Większość z nas stała w kulisach, a Waldek umierał na scenie, na oczach publiczności. Po telefonach do kilkudziesięciu osób zapadła decyzja o przesunięciu premiery, bo tak chcieli widzowie.

Scena imienia widza Ludwika


Widz Waldemar Czechowski-Jamroziński umierał na scenie imienia Ludwika Gadzickiego, innego, chyba najsłynniejszego widza legnickiego teatru.

Gadzicki był lubińskim polonistą i poetą. Zmarł 6 listopada ubiegłego roku.

Decyzja o uhonorowaniu go w ten sposób wydawała się w teatrze oczywistością, choć to precedens - sceny imienia własnego widza nie ma chyba żaden inny teatr na świecie. Ale może żaden teatr nie miał tak wiernego widza jak Ludwik.

Przez 30 lat nie opuścił żadnej premiery, na niektóre przedstawienia, np. na "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, przyjeżdżał do Legnicy kilkadziesiąt razy. Żeby być na ostatniej - "Orkiestry" w cechowni ZG Lubin - wybłagał o przepustkę w szpitalu. W tym samym, w którym półtora miesiąca później zmarł na zawał serca.

Nie dojadał, oszczędzał na garderobie i dentyście, ale na bukiety dla aktorek wydawał ostatnie zaskórniaki. Tak samo zresztą na książki i gazety - literatura była jego drugą pasją. Długo żył bez lodówki i telewizora. Bez teatru i poezji - nie potrafił.

"Magister,/ co porządnych butów nie ma!/ Co ty sobą reprezentujesz?!/ Co ty znaczysz?!/ Wierszykami umiesz/ tylko się podniecać/ i do teatru jeździć./ Obszczymurku metafizyczny!/ Zafajdany wspomożycielu kleru!/ Nawet, sieroto, komórki nie masz./ Kasprowicz z Piotrowic!/ Soneciarz Zagłębia Miedziowego..." - napisał o sobie.

Miłością do sztuki terroryzował kolejne pokolenia swoich uczniów w Technikum Górniczym w Lubinie. Woził ich na spektakle do Legnicy, Krakowa i Wrocławia, surowo nakazywał zakładać garnitury, a na widok adidasów wpadał w dziki szał. Tylko wycieczka do teatru była w stanie odsunąć widmo jedynki grożącej na koniec semestru.

- Nie wymagałem rzeczy niemożliwych, ale próbowałem wskazać inną drogę - wspominał kiedyś. - Mówiłem, żeby kierowali się zasadą "ciągle mieć", ale nie w sensie posiadania, tylko poznawania.

- Był widzem totalnym - tłumaczy Jacek Głomb. - I to zarówno jeśli chodzi o miłość, jaką darzył scenę, o relacje z aktorami, jak i o częstotliwość swojej obecności w teatrze. Takich ludzi już nie ma, a wraz ze śmiercią Ludwika skończyła się pewna epoka. Chcemy ją zatrzymać, pokazać innym widzom, że w teatrze sens życia odnajdują nie tylko jego twórcy.

"W moim teatrze/ są wysokie schody dociekań,/ a prowadzą do opuszczonych kościołów/ i kaplic zagubionych blokersów (...) W moim teatrze,/ jest miejsce dla/ królów, pijaków, meneli, świętych./ W moim teatrze,/ ściany słuchają spowiedzi nawiedzonych,/ odepchniętych, poszarpanych" - napisał w wierszu dedykowanym legnickiej scenie.

Teatr odwzajemniał jego uczucie - trzy lata temu, kiedy Ludwik Gadzicki przechodził na nauczycielską emeryturę, aktorzy Katarzyna Dworak i Paweł Wolak zorganizowali specjalny pokaz swojego spektaklu "Sami", obsadzając go w jednej z ról.

Paweł Wolak pamięta wieczór, kiedy Ludwik zadzwonił do niego cały w nerwach.

- Paweł, będę w "Samych" - powiedział drżącym głosem.
- Tak, wiem, nie denerwuj się.
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze, ale jaką rolę zagram?
- Niemca.
- Niemca, Niemca, bardzo dobrze, mój Boże, jak ja się denerwuję.
- Nie ma powodu, tam nie ma tekstu.
- Nie ma tekstu, nie ma tekstu. To jak ja się tego nauczę???

Mimo tremy wystąpił na scenie, a jego rolę nagrodzono owacjami. - Powiedział mi: "Wiesz, zawsze miałem teatr od przodu, a teraz od tyłu. I to jest dopiero potęga!" - opowiada Wolak.

Profesor, gospodyni, robotnik, nauczyciel


Wraz z premierą "Innego chłopca" miał wystartować kontrrewolucyjny projekt Jacka Głomba wcielający w życie postulat powrotu do teatru opowieści z czytelnym dla widza początkiem, środkiem i zakończeniem. Jeden z postulatów manifestu kontrrewolucyjnego Głomba, ogłoszonego 23 stycznia, mówi o demokracji na widowni, o publiczności złożonej z profesorów i gospodyń domowych, robotników i nauczycieli.

- Nasza widownia jest najbardziej pomieszana na świecie. Jest oczywiście klasyka: radna, sędzina, doktor, gitarzysta, nauczyciel WF-u, emerytowana bibliotekarka. Są studenci, licealiści. Ale w Legnicy nie wystarczyłoby tej elity, żeby zapełnić teatr. Musimy poszerzać publiczność, wyciągnąć ludzi z domów, z tych strasznych komunistycznych osiedli, gdzie mieszka połowa legniczan. My to robimy - część widzów ściągnęły do teatru nasze spektakle: "Ballada o Zakaczawiu", "Łemko" i "Orkiestra". Przyszli, żeby zobaczyć opowieść o sobie, część z nich została na dłużej.

Grażyna Owczarek z biura organizacji widowni: - Kiedy ktoś przychodzi do nas pierwszy raz, w trakcie rozmowy staramy się wybadać, jaki spektakl można mu polecić. Tak żeby nie wystraszyć przedstawieniem zbyt awangardowym, nie zniechęcić do teatru. I stopniowo podnosić poprzeczkę, rozbudzać apetyt.

Najbardziej ludowy w swojej historii był Teatr Modrzejewskiej, kiedy w dawnym kinie Kolejarz grali "Balladę o Zakaczawiu". Mieszkańcy tytułowej dzielnicy w miejscowym barze mogli kupić bilety w specjalnej cenie 7 zł i zdarzało się, że do teatru wybierali się w dresie i w kapciach.

- Pamiętam taką trójkę gości: ich dwóch, ona jedna, w strojach domowych, z reklamówką, w której coś pobrzękiwało - wspomina Jacek Głomb. - To pobrzękiwanie na "Balladzie..." zdarzało się i wcześniej, więc dopóki nic szczególnego z tego nie wynikało, nie interweniowaliśmy. Tym razem jeden z panów postanowił wejść w dialog z tym, co się działo na scenie. "Zaraz, to nie było tak" - protestował i próbował wyjaśnić, jak było naprawdę. Wtedy ten drugi wziął go na stronę - musiał solidnie przemówić koledze do rozumu, bo wrócił już sam. I razem z tą kobietą spokojnie obejrzeli spektakl do końca.

Zdarzało się też, że widz mylił sceniczną fikcję z rzeczywistością. Aktor Janusz Chabior grał w "Made in Poland" nauczyciela głównego bohatera, Bogusia, który w akcie buntu wytatuował sobie "fuck off" na czole i swoją rewoltę rozpoczął od ataku z bejsbolem na pobliski parking. W przerwie między próbą a spektaklem Chabior wstąpił do osiedlowej Żabki. A ekspedientka na jego widok w płacz. "Panie Januszu", bo ja mam takiego syna jak Boguś, tyle że on nie ma żadnego autorytetu. To może by pan z nim porozmawiał?".

Przymierze z widzem


Jacek Głomb opowiada, jak na jednym z festiwali ze spektaklu wyszła połowa widzów, a on zaskoczony usłyszał, że dla jego twórców to powód do radości, bo tak właśnie, w totalnej kontrze do widowni, powinno się robić teatr.

- To porażka, nie sukces. Teatr zawsze był w przymierzu z widownią. To nie znaczy, że miał jej schlebiać. Broń Boże - my jej nie schlebiamy. Prowokujemy, intrygujemy, zadajemy pytania, rozśmieszamy, wzruszamy. Nie przemawiamy do nich, nie wygłaszamy tez, nie stajemy na koturnach. Rozmawiamy.

Głomb przyznaje, że i w jego teatrze zdarza się, że widzowie wychodzą w trakcie spektaklu - bo nie podobają im się wulgaryzmy padające ze sceny, albo uznają, że teatr obraża ich uczucia - np. kiedy w "III Furiach" aktorzy aranżują pastisz mszy. Albo kiedy zwyczajnie się nudzą. Takie ryzyko jest wpisane w sztukę, a niechęć części widowni wcale nie musi oznaczać, że spektakl jest zły. Po jednym z pokazów "Orkiestry", ballady o Zagłębiu Miedziowym, dwie panie wyraziły wątpliwości, czy aktorzy muszą aż tak przeklinać. Ale zakrzyczeli je pozostali widzowie, w większości górnicy: - Dajcie spokój, pod ziemią jest dziesięć razy gorzej.

- Kiedy widzę, że widz opuszcza salę w trakcie spektaklu, nie staram się go zatrzymywać, przekonywać. Ale zawsze się martwię, to niedobry sygnał - mówi Głomb.

Często przychodzi na salę podczas spektaklu, żeby posłuchać widowni. - Nie umiem tego wytłumaczyć, to jest czarodziejstwo. Ale to naprawdę słychać. Kiedy spektakl się udaje, nie skrzypią fotele, nie słychać szelestów i westchnień, kliknięć klawiatury telefonów. Jest cisza, która w teatrze jest wydarzeniem. Wtedy mam pewność, że opowieść pochłonęła wszystkich. A jeszcze niedawno mąciło tę ciszę rżenie Ludwika.

Bo kiedy Ludwik Gadzicki sapał, na aktorów Modrzejewskiej padał blady strach. Za to jego charakterystyczny, przypominający rżenie śmiech był nieomylnym sygnałem, że spektakl idzie w dobrym kierunku.

(Magda Piekarska, „Śmierć widza teatralnego”, Gazeta Wyborcza, 14.02.2012)