Przede wszystkim jest to opowieść o ludziach, zakleszczonych w mechanizmach historii. Mniej lub bardziej, ale jednak bezwolnych, zanurzonych z zwykłe życie, z polityką stanowiącą (nieobojętne) tło. Groteska miesza się z obyczajowością, umowność z dosłownością. Recenzja członka komisji artystycznej 18. Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.



Obok „Orkiestry”, nowego spektaklu Jacka Głomba w legnickim teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, nie można przejść obojętnie. Z dwóch przynajmniej powodów. Pierwszym jest podjęty przez Głomba i Krzysztofa Kopkę temat, do tej pory omijany. To historia jednego z symboli Dolnego Śląska, kopalni miedzi, ujęta w ramy mitu założycielskiego Lubina i całego regionu. Drugim jest forma opowieści. Wielofunkcyjna przestrzeń zaprojektowana przez Małgorzatę Bulandę stwarza pole i dla scen metaforycznych, i dla dosłownego obrazu świata przedstawionego. Jest tu miejsce na relacje obyczajowe – kameralne, choć też i bardzo złożone – oraz na uniwersalną opowieść skupioną na wyborach etycznych.  

Pojawiające się w dramacie Krzysztofa Kopki historie górników i innych osób związanych z kopalnią zostały napisane w oparciu o zebrane wcześniej dokumenty i relacje świadków. To kolejny tekst, na podstawie którego powstał w legnickim teatrze spektakl mocno związany z lokalną historią (można wspomnieć chociażby  „Balladę o Zakaczawiu”, „Wschody i zachody miasta”, „Łemka”). „Orkiestra” stanowi szeroko zakrojony fresk historyczny dziejów kombinatu kopalni miedziowej w Lubinie – od momentu powstania, aż po dzisiejsze czasy prywatyzowania i działalności spółki KGHM. Dramat osnuty jest wokół losów członków orkiestry górniczej, gdzie spotykali się ludzie, o bardzo odmiennych historiach i poglądach; łączyła ich jedynie umiejętność gry na instrumentach. Poznajemy ich na sali prób orkiestry i na dole podczas szychty. Losy członków górniczej orkiestry są udanym spoiwem dramaturgicznym; pozwalają prześledzić splatające się ze sobą wydarzenia i wiele aspektów przemian zachodzących w Polsce ostatnich pięćdziesięciu lat.

Ale przede wszystkim jest to opowieść o ludziach, zakleszczonych w mechanizmach historii. Mniej lub bardziej, ale jednak bezwolnych, zanurzonych z zwykłe życie, z polityką stanowiącą (nieobojętne) tło. Groteska miesza się z obyczajowością, umowność z dosłownością. Obyczajowym scenom towarzyszy ckliwość, ale dla równowagi pojawiają się zabawne sceny, sporadycznie przechodzące wręcz w kpinę (scena z Krzysztofem Kieślowskim, który kręcił reportaż o kopalni na zamówienie peerelowskich władz) albo parodię (przerysowana kreacja Ewy Galusińskiej w roli francuskiej towarzyszki, stanowiąca – podobnie jak postać Tola po jego powrocie ze Stanów Zjednoczonych, w wykonaniu Roberta Gulaczyka – mocną satyrę: jej na komunizm, jego na kapitalizm).

Aby oddać złożoność konstrukcyjną „Orkiestry”  trzeba wspomnieć o niespodziance w finale. Wszystko zaczynało się od tego, że orkiestra miała grać umierającemu Frankowi na pogrzebie, a na koniec to on, po wyzdrowieniu, będzie grał na pogrzebach reszty kolegów, których przysypało na przodku. Całość jest, mimo złożoności treści i formy, sprawnie skomponowana, tworząc mieszankę wciągającą i wzruszającą.    

Twórcy wytwarzają sugestywne obrazy. W scenografii Małgorzaty Bulandy niemal fizycznie odczuwa się duchotę chodników w kopalniach. Jacek Głomb zdradza wyraźną predylekcję do komponowania obrazów na sposób filmowy (sceny zjeżdżania pod ziemię, przelot helikoptera tuż nad głowami uczestników pochodu pierwszomajowego). Uruchamiane są również wyobrażeniowe poetyckie światy wywodzące się z opowieści górniczych o Skarbku i św. Barbarze, rozszerzając świat o metafizyczną perspektywę. Tylko sprawność sceniczna zespołu Głomba daje widzom szansę zorientowania się w przeplatających się wątkach i wydarzeniach.  

Niejasne natomiast zdają się intencje twórców. Głomb i Kopka utwierdzają nas w przekonaniu, co do absurdów opisywanej rzeczywistości (od kosztów stworzenia kopalni, poprzez jej nierentowność, aż po bezsens niektórych dylematów życiowych), by na koniec nieoczekiwanie przekonywać słowami Skarbka, że to wszystko jednak miało sens. Zbudowali kopalnię (i miasto Lubin), trwali przy niej, walczyli o nią jak o własne życie. To ma być ta niezbywalna wartość? Może w intencjach autorów miało to służyć afirmacji jednostkowych losów, ale w efekcie pointa tylko wzmaga uczucie absurdu, a spektakl wpada w mdły, sentymentalny ton. Co więcej, solidarność ludzka, mocno zachwiana przez represje władz PRL-u, zdaje się ostatecznie tu ginąć dopiero w nowej rzeczywistości kapitalistyczno‑pry­wa­ty­za­cyj­nej.

Spektakl, jak widać angażuje się w dzisiejsze spory społeczno-po­lityczne, płacąc za to rozsadzeniem konstrukcji całego przekazu. Bo w wymiarze uniwersalnym tę pochwałę wartości wspólnotowego życia (której poróżnieni bohaterowie nie potrafili za życia docenić, zaprzepaszczając to, co udało im się stworzyć) można by może uznać za trafną puentę. Ale w odniesieniu do losów konkretnych górników wypada ona naiwnie i hasłowo. To fałszywy ton w koncercie orkiestry. W koncercie wcale nie brzmiącym słodko; spektakl naruszył pewne tabu i wzbudził rozmaite kontrowersje w środowisku lubińskich górników. To jednak świadczy akurat jedynie o słuszności decyzji podjęcia tego tematu w legnickim teatrze.     

(Piotr Grzymisławski, „To moje życie było dobre?”, www.sztukawspolczesna.org, 18.01.2012)