Legniczanie, którzy w nadkompletach oglądali wszystkie przedstawienia mieli frajdę (sądząc po oklaskach) poznać różne horyzonty sztuki. Taki festiwal, to wspaniała lekcja otwierająca umysły prawdziwych teatromanów, ale nie czyniąca w głowie przeciągu. Zakończony w niedzielę 25 września Festiwal Teatru Nie-Złego podsumowuje Krzysztof Kucharski.

O premierze legnickiej "Orkiestry" Krzysztofa Kopki pisałem oddzielnie, a to ona właśnie otwierała Festiwal Teatru Nie-Złego, na dodatek spektaklem charakterystycznym dla Teatru Modrzejewskiej, bo opowiedzianym w balladowej poetyce i wpisanym w mocno w lokalne sztandarowe tematy. Tym razem była to historia Miedziowego Zagłębia niebanalnie opowiedziana.

Takie spektakle z lokalnym charakterem legniczanie oglądają jakby na co dzień, a festiwal ową ofertę poszerzył zapraszając twórców najróżniejszych teatralnych nisz. W tych niszach można znaleźć artystyczne zdarzenia lekceważące wszystkie modne trendy i kierunki. A nawet często rodzące się na przekór obowiązującym estetykom. To były bardzo piękne zderzenia. W większości przypadków wybrane przez Kasię Knychalską i Jacka Głomba (wyboru dokonywała Katarzyna Knychalska wraz z koleżankami z wrocławskiej Fundacji Teatr Nie-Taki – przyp. red. serwisu) na festiwal Nie-Zły przedstawienia, były z zupełnie różnych teatralnych bajek. Czasem różnych aż tak, jak "Cholonek" teatru Korez i propozycja "Caffe Latte" formacji muzyczno-tanecznej z Gdańska.

"Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny" Janoscha był drugim festiwalowym punktem programu, zaraz po "Orkiestrze". I też stylistycznie, a także w sposobie podejścia do tematu bardzo jej bliski. Ten katowicki spektakl, który był przebojem wielu festiwali oglądałem pierwszy raz jakieś pięć lat temu i wydaje mi się, że stracił świeżość zupełnie i wyparowało z niego sporo energii. Trochę żal. Ci, którzy pierwszy raz się z nim spotkali, byli zachwyceni, bo to bardzo proste i mądre przedstawienie. Możemy się umówić, że legnicka "Orkiestra" i katowicki "Cholonek" były propozycjami z sąsiadujących ze sobą artystycznych parafii.

Dzieci, ale i dorosłych uwiódł swoją oryginalnością wileński Teatr Lele swoją "Pozytywką" wg Odojewskiego. Pomysłowe, niebanalne lalki, prosta z wzruszająca fabuła, niezwykle sprawni animatorzy i jakieś ciepło irracjonalne, które otulało to przedstawienie dało wszystkim sporo przyjemności. Dla dzieci mogłoby być trochę mniej tekstu, ale to był ważny akcent. Dziś każdy szanujący się festiwal dba o dziecięce akcenty.

Żeby nie psuć końcowego wydźwięku, w środku napiszę, co mi sprawiło największą przykrość. Tym większą, że znam ten teatr i jego animatorów od lat, bardzo im kibicuję w ich oryginalnej drodze. Przykro było wszystkim, bo Teatr Cinema z Michałowic, nie tylko zlekceważył gospodarzy, ale też widzów. Pokazał kalekie przedstawienie "Nie mówię tu o miłości". Na spektakl nie dojechał Darek Skibiński. Na dodatek ta okrojona wersja została zagrana przez aktorów, jakby ktoś ich za karę zmuszał do grania. Nie miało to nic wspólnego ze sztuką.

Uff... Na reszcie mogę przejść do zdarzeń najprzyjemniejszych. Zawsze z wielką emocją czekam na kolejne zdarzenia teatralne firmowane przez Lecha Raczaka, bo też znamy się lata długie i do półwiecza zaraz czas będziemy odliczać. Lech sięgnął tym razem po "Ziemię Ulro" Czesława Miłosza i mocował się jego metafizyką. W sensie obrazu i wrażeń to się udało. Dla mnie trochę to nocne, plenerowe widowisko zabijały przydługie tyrady. Pan, który pilnuje tego postindustrialnego terenu, w którym Raczak zrealizował swoje przedsięwzięcie przesiąknięte filozoficznymi konstatacjami, zadumał się chwilę i stwierdził z przekonaniem, prawdziwej sztuki zwykły odbiorca nie powinien rozumieć do końca, bo jak zrozumie to przestanie go interesować. Coś w tym jest.

Nikt nie miał problemów z klimatami i niełatwą muzyką Kapeli ze Wsi Warszawa. Publiczność przyjęła ich entuzjastycznie, podobnie jak spektakl zakopiańskiego Teatru Witkacego "Bal w operze" według poematu Juliana Tuwima pod tym samym tytułem. Ten spektakl, jak większość także oglądałem wcześniej i wydaje mi się, że wigoru nie stracił, choć nam, staruchom - myślę o Lechu Raczaku i sobie - nieodparcie kojarzy z poetyckim teatrem sprzed lat czterdziestu, który we wrocławskim Kalamburze uprawiali z międzynarodowym powodzeniem Wowka Herman i Boguś Litwiniec. Autor tego gwałtownego powrotu poetyckiego słowa Andrzej Dziuk, nie miał prawa tego oglądać, bo kiedy poetycki teatr odnosił największe sukcesy, był małym chłopcem.

Najprzyjemniejszym i najbardziej dla mnie ciekawym przeżyciem było spotkanie ze spółką Teatr Dada von Bzdulow & SzaZa. Gdański teatr to wspaniały, niezwykle twórczy duet - Małgosia Chmielewska i Leszel Bzdyl połączony artystycznym mariażem z dwójką wspaniałych muzyków - Paweł Szamburski i Patryk Zakrocki. Cały kwartet w niezwykłej artystycznej symbiozie zachwyca swoją wyobraźnią, swobodą, skłonnościami do improwizacji i cudownym, subtelnym poczuciem humoru. Wziąłem ich od razu do mojej kartoteki wyobraźni, choć trudno ich zaszufladkować, ale w tej mojej kartotece nie ma kartotek.

Legniczanie, którzy w nadkompletach oglądali wszystkie przedstawienia mieli frajdę (sądząc po oklaskach) poznać różne horyzonty sztuki. Taki festiwal, to wspaniała lekcja otwierająca umysły prawdziwych teatromanów, ale nie czyniąca w głowie przeciągu. Tym bardziej ważna, że na widowni dominowała młodzież. Ona też redagowała dowcipnie festiwalową gazetkę i stanowiła trzon wolontariatu.

(Krzysztof Kucharski, „Impreza niezłego horyzontu”, www.gazetawroclawska.pl, 27.09.2011)