Pomysłodawczyni i współorganizatorka Festiwalu Teatru Nie-Złego Katarzyna Knychalska legnicki teatr odkryła dość późno. Była licealistką, uczyła się w klasie matematyczno-fizycznej i nie sądziła nawet, że jeden spektakl odmieni jej życie. Że dla teatrologii porzuci nauki ścisłe. Pisze Katarzyna Gudzyk.

Dziś Katarzyna Knychalska bez wahania wsiada w pociąg i jedzie przez całą Polskę, żeby obejrzeć kolejny spektakl, być na kolejnym festiwalu, bo jak mówi, nie lubi opowiadać o teatrze z kwitów. I dodaje, że to, niestety, wielka bolączka współczesnej teatrologii.

Czy pamięta spektakle, które sprawiły, że Legnica stała się naprawdę ważnym miastem na teatralnej mapie Polski? Mówi, że zna je doskonale, choćby z materiałów archiwalnych, ale nie pamięta tamtego klimatu, atmosfery.

Łatka przylgnęła


– Moja przygoda z legnicką sceną zaczęła się od szekspirowskiego „Jak wam się podoba?”. Wyciągnął mnie na niego profesor Dziurzyński, chyba w roku 2000 – opowiada. – Dzięki temu przedstawieniu przeżyłam coś, co teraz w teatrze zdarza mi się bardzo rzadko, bo oglądam dużo spektakli i bardzo różnych. Ale pamiętam to uczucie dokładnie. To wtedy się zakochałam.

Teraz na procesy zachodzące „u Modrzejewskiej” patrzy okiem nieco chłodniejszym, ale nadal z sentymentem. – Lubię ten klimat, który tworzą Jacek i Gośka Bulanda; naturalny, trochę zakurzony. Ale łatka grania przestrzeniami miasta zbyt blisko przylgnęła do tego miejsca – mówi Knychalska. – Hasło: teatr w Legnicy, najczęściej wywołuje dwa skojarzenia – dobry, a zaraz potem, że grają w nim poza sceną.

To trochę ryzykowne, zaznacza, bo odwraca uwagę od rzeczy, które naprawdę stanowią o jakości i unikatowości tego miejsca. – Ono nadal ma coś dla teatru podstawowego. Tu jest dusza, atmosfera, dbałość o etos pracy, o widza. Gdzie indziej, coraz częściej, tego nie ma.

Łzy spod kontaktów

– Wiesz, jak wygląda dzisiejszy teatr? – pyta Kaśka Knychalska. – Jeżdżę po dziesiątkach festiwali i coraz bardziej się wkurzam. Na wielkomiejskich przeglądach jest prawie jak w heliosach. Sterylnie, może i wygodnie, ale klimatyzacja wyciska łzy spod kontaktów. Brakuje tylko dziurki na popcorn i colę. To takiemu teatrowi ja i moi koledzy z fundacji mówimy nie. Nie chcemy maszynki do produkcji spektakli.

I w tym duchu robią festiwal.

O pomyśle Jacek Głomb mówi krótko: – Chcą teatru bez mód, koterii, koneksji. Takiego, dla którego jedynym naprawdę ważnym kryterium jest sztuka. – Ja to kupuję – dodaje – bo na tym też polega odpowiedzialność teatru [przed widzem – przyp. autorki] w mieście monoteatralnym. Na kreowaniu, pokazywaniu opowieści o różnym rodowodzie i estetyce.

Jest też drugi powód. To teraz powinien odbyć się kolejny festiwal „Miasto”, zawieszony przez dyrektora na przysłowiowym kołku. – „Miasto” czeka na lepszy czas – podkreśla Głomb. – Ja kocham takie granie. Nie umiem uwierzyć w prawdę aksamitów, stiuków i koturn. To z tego myślenia wzięło się nasze granie w „ruinach”, a z niego festiwal. Chcieliśmy te miejsca, te fantastyczne przestrzenie ożywiać, dzielić się nimi – opowiada. – Niestety, nasz projekt nie zainteresował władz miasta.

Cztery lata temu, kiedy startował pierwszy festiwal „Miasto”, Tadeusz Krzakowski jako patron honorowy mówił, że jest on ważny i potrzebny. W finale jednak czegoś zabrakło: dialogu, woli współpracy, chęci?

Zjawiska społeczne

Coś jednak z „Miasta” w pomarańczowym, nie-złym festiwalu pozostało. Akcent najsilniej łączący oba projekty to premiera „Orkiestry”. Widownia obejrzała ją pierwszego dnia festiwalu w Lubinie, w cechowni zakładu górniczego.

Kiedy rozmawiam z dyrektorem, od premiery dzieli nas kilka dni. – Cechownia to nie miejsce szczególnej urody, ale idziemy tam, żeby wzmocnić charakter opowieści. Tam jest szansa na dodatkową wartość, na autentyczność – mówi. – Będzie to powtórzenie sytuacji z Zakaczawia, gdzie w kinie Kolejarz graliśmy „Balladę” i jednocześnie to kino było bohaterem.

Logistyka takich przedsięwzięć nie jest łatwa. Tym razem cała ekipa pracująca nad spektaklem musi mieć przepustki umożliwiające wejście na teren zakładu. Potrzebna jest lista nazwisk, numery dowodów osobistych.

– Są formalności, które po prostu trzeba załatwić, ale jesteśmy zaprawieni w bojach – mówi o przygotowaniach do festiwalowej premiery Mariola Hotiuk, szefowa teatralnej promocji. – W sumie nie jest to nadzwyczajna sytuacja. Kiedy korzystaliśmy ze Sceny na Ściegiennego, przewoziliśmy widzów autobusem przez 20 m drogi koniecznej – wspomina czasy, gdy teatr korzystał z hali dawnej Milany, a później koncernu szyjącego dżinsy.

Po co to wszystko? – Nowe miejsca to nadal wielka przygoda – wyjaśnia Jacek Głomb.

Zupełne szaleństwo


– Robiąc „Miasto” sprzedawaliśmy widzom eksperyment, często sami nie wiedząc, jaki będzie efekt końcowy – opowiada Mariola Hotiuk. – Teraz jest inaczej, festiwalowe spektakle są znane fanom teatru, mają doskonałe recenzje.

Wybór nie był trudny, ale czasochłonny. Najgoręcej było na przełomie lutego i marca. – To było zupełne szaleństwo – wspomina Katarzyna Knychalska. – Potrafiłam się przerzucić z Zakopanego do Białego Stoku. W sumie, jeżdżąc z jednego przedstawienia na drugie, w pociągu spędziłam prawie dwa miesiące.

Mówi, że było kilka teatrów, na które zdecydowała się bez wahania. Cinema, Dada von Bzdülow czy Alfa z Pilzna. Lalkarze z Pilzna jednak do Legnicy nie dotarli, wybrali duży, moskiewski festiwal. Ich miejsce zajął wileński Teatr Lélé. Nie przyjechała też Bea von Malchus. – Bardzo o nią zabiegaliśmy, bo jest fenomenalna. Widziałam ją kiedyś w Gdańsku, ona robi Henryka VIII. Sama sobą gra 23 postacie – opowiada Knychalska. – Niestety w tym terminie jest dzień przed premierą.

Ale mamy „Cholonka”, dodaje z satysfakcją. – Na Śląsku odniósł fantastyczny sukces. Od siedmiu lat jest grany bez przerwy; co niedzielę, przy pełnej sali. Sama ledwie zostałam wciśnięta na widownię, bo biletów po prostu nie ma.

Mirosław Neinert, reżyser, o „Cholonku” mówi: – Ten spektakl to zjawisko społeczne. Graliśmy go już ze czterysta razy, w różnych miejscach. Kiedyś, na przykład, w jakiejś remizie na śląskiej wsi, gdzie nigdy nie było teatru. Poznaliśmy to po tym, że jak zaczęliśmy grać, ci ludzie zaczęli nam dogadywać. To nie było złośliwe, po prostu uznali, że jak my sobie gadamy, to oni też mogą. Przez chwilę nie wiedzieliśmy, co robić, ale jakoś się włączyliśmy i poszło.

Bal w operze

Ekip robiących teatr społeczny jest więcej. W sobotę na Kartuskiej oglądam próbę przed „Balem w operze” wg Tuwima, który do Legnicy przywiózł Teatr Witkacego z Zakopanego. Oczywiście liczę na garść informacji, rozmowę z reżyserem. Sprawa jednak jest trudna. Andrzej Dziuk pracuje jak w transie. „Bal” jest diablo trudny, dlatego, choć to próba, nikt się nie oszczędza; aktorzy recytując, skaczą, biegają, czołgają się.

Każda minuta jest ważna, bo to jedyna próba przed spektaklem, który zacznie się o 20, a grają przecież w zupełnie nowym dla siebie miejscu. O sztuce opowiada mi Agata Balcerowska-Całka: – To spektakl o mamonie, o tym jak ideolo, które głoszą media, wpływa na nasze życie i jak czasem się temu poddajemy. Gramy go od 2005 roku, choć ostatnio rzadziej. Nadal jednak ma dobre notowania u publiczności.

– A lubicie go grać? – Tak. Przy czym dla aktorów to dosyć duże wyzwanie.

Wychodzę z dawnego teatru variétés. Na schodkach kamienicy przy Kazimierza Wielkiego panowie odbijają korek od wina. „Bal w operze” trwa.

(Katarzyna Gudzyk, „Bez wiaderka na popcorn”, Konkrety.pl, 28.09.2011)