Z plotek krążących po mieście można było dowiedzieć się, że słownictwo w sztuce niecenzuralne, a sceny drastyczne. Tymczasem Paweł Kamza napisał i wyreżyserował rzecz nie tylko łagodną i politycznie, po polsku, poprawną, ale wręcz bogobojną.  O legnickim spektaklu „Pierwsza komunia” pisze Jarosław Klebaniuk.

Spektakl "Pierwsza komunia" podobno wzbudził kontrowersje, jak robi to w Polsce większość tych widowisk, instalacji i dzieł sztuki, które bezpośrednio odnoszą się do katolicyzmu i jako takie podlegają zarzutowi, że mogą obrażać "uczucia religijne". Plakat z nagim mężczyzną, tyłem odwróconym, w towarzystwie kobiet zapowiadał transgresyjne treści. Z plotek krążących po mieście można było dowiedzieć się, że słownictwo w sztuce niecenzuralne, a sceny drastyczne. Tymczasem Paweł Kamza napisał i wyreżyserował rzecz nie tylko łagodną i politycznie, po polsku, poprawną, ale wręcz bogobojną.

Jeszcze przed pierwszą odsłoną kierowniczka widowni pilnowała, by widzowie zajmowali miejsca nie przechodząc przez scenę. Mały, pozbawiony scenografii otwarty prostokąt miał nie być brukany brudnym butem bywalców bynajmniej nie bez powodu. I nie o świętość świątyni sztuki chodziło, a o higienę. Niektóre ciała, nie zawsze kompletnie ubrane, czołgały się po podłodze, kładły na niej, klęczały, chodziły i stały nieobute.

Pierwsza komunia, która w małym miasteczku miała zostać opóźniona z powodu epidemii krocionogów, posłużyła za pretekst do ukazania dyletanckich dywagacji, duchowych dylematów i domowych dramatów. Świąteczną scenerię tworzyły – na widowni – białe pokrowce na krzesłach, choć wobec braku sakramentu posłużyły tylko do ochrony cennych mebli przed profanami. Tego dnia żadne miejsce nie pozostało puste. Wzrok tych, którzy je wypełniali najczęściej spoczywał na drewnianej skrzyni.

Skrzynia na kółkach właściwie odegrała tak wiele różnorodnych ról, że można by uznać ją za szesnastą aktorkę. Nieobecność innych dużych przedmiotów pozwoliła w finałowej scenie pomieścić się na scenie wszystkim grającym. Zanim jednak doszło do tego, przypominającego zborową spowiedź w zreformowanych kościołach, zdarzenia, skrzynia zmieniała się z chrzcielnicy w ołtarz, w stół konferencyjny, w trybunę, w element machiny latającej, w samolot, w prysznic, w łóżko, w mównicę, w symboliczny krzyż Męki Pańskiej. Ten genialny pomysł scenograficzny (brawo dla Małgorzaty Szydłowskiej) mógłby zapewne obsłużyć jeszcze niejedno przedstawienie. Prawdopodobieństwo, że byłoby ono bardziej spójne i ciekawsze niż omawiane, wydaje się bardzo wysokie.

Jeśli zamysłem autora – reżysera było zaszokowanie nowatorskim podejściem do kościelnego sakramentu, to niezbyt się to udało. Być może jakiegoś dyskomfortu doznaliby bigoci, gdyby, nie ostrzeżeni, przybyli do teatru. Usłyszeliby wówczas od naczelnika straży pożarnej (Rafał Cieluch), że „komunia święta to jest taka turbojebka” (w pozytywnym znaczeniu – instytucja pomocna, gdy wszystko inne zawodzi), że źle by brzmiało, gdyby w mediach pojawiły się tytuły w rodzaju „Dzieci zatrute ciałem Chrystusa”, że ze względów sanitarno-epidemiologicznych można proponować „pizzę i colę” zamiast „chleba i wina”, że przekleństwo „jezus maria, kurwa” w wersji łagodniejszej brzmi „bój się boga” i tak dalej. Nie było to szczególnie dowcipne i stwarzało wrażenie wypełnianej na siłę pustki, która równoważona miała być zapewne górnolotnymi enuncjacjami wygłaszanymi przez księdza.

Prawdopodobnie jako groteskowa pomyślana została scena, w której proboszcz w gumowym fartuchu i dużych czerwonych rękawicach dokonywał pod okiem patologa (Robert Gulaczyk) sekcji, a jednocześnie ujawniał tajniki swojego obcowania z Bogiem. „Stoję jak wryty przed nieskończoną rzeczywistością i nie wiem, że wiem, ale wiem” – odpowiedział na pytanie o swoją wiarę, jednocześnie odrywając nacięte wcześniej piłą żebra i mostek atrakcyjnej nieboszczki nie-nieboszczki. Zachowanie realizmu tej sceny odgrywanej przez udającą martwą kochankę patologa, pozwoliło zderzyć skrajnie materialistyczną i racjonalistyczną postawę z irracjonalną wiarą religijną, ignorującą dowody naukowe.

W ontologicznym sporze Paweł Kamza zdecydowanie wybrał stronę kościelną. Z zupełnie niezrozumiałych względów patolog, dotąd zdystansowany i racjonalny nagle nawrócił się, porzucił atrakcyjną partnerkę i wstąpił do zakonu. Być może chodziło o rzekome stwierdzenie obecności w hostii tkanki pochodzącej z serca, ale dla racjonalisty byłby to raczej argument za wycofaniem partii skażonej żywności niż za uwierzeniem w peregrynacje jakiegoś cielesnego boga.

Cytując – bez dystansu czy ironii – ten jeden z medialnych „cudów” autor sztuki wykazał więc zadziwiający brak konsekwencji. Stworzył postać możliwą jedynie w kościelnej propagandzie. W rzeczywistości racjonalizm wyklucza tak rażącą nieumiejętność wyciągania wniosków. W tym kontekście słowa księdza komentującego wynik analizy mięsnej zawartości hostii „Mam Boga w filiżance. Bóg mieszka w filiżance mojej Mamy” brzmią zatrważająco poważnie. Niedoróbka reżyserska? Nie sądzę.

O prokatolickim charakterze sztuki świadczy też fakt, że przedstawiony jako nieco niezaradny, zagubiony, doświadczający rozterek ksiądz Edmund (Bartek Bulanda), wydaje się najbardziej pozytywną postacią. Otoczony przez cynicznych, małodusznych ludzi o przyziemnych dążeniach i prymitywnych umysłach, on jeden wydaje się koncentrować na sprawach wyższych, duchowych. Otaczające go kobiety (wszystkie o imionach lub nazwiskach zaczynających się na A) i mężczyźni (wszyscy na E) są na ogół zakłamani, egocentryczni lub po prostu głupi. W finałowej scenie większość z nich przyznaje się zresztą do błędów, a ci, którzy tego nie robią, na przykład Aurelia (Katarzyna Dworak), wydają się ograniczeni i żałośni.

Ten jednostronny spektakl, operujący licznymi cytatami z języka potocznego („pedalskie gadanie”) i publicznego („łże-elity”), atakuje zaściankowe, instrumentalne, skoncentrowane na rytuale traktowanie religii. Drwi z naiwnego buntu młodych ludzi. Synek w esemesie do rodziców pisze zrozpaczony: „W klasie zrobiono ranking grzechów. Jestem ostatni. Tylko laski mają mniej. Nie idę do spowiedzi. Nie idę do komunii”. Drwi także z pozornie emancypujących się, ale w gruncie rzeczy pretensjonalnych lub konwencjonalnych kobiet.

Aurelia z wynajętym norweskim kochankiem (Paweł Palcat) śpiewają po psedonorwesku hymn do melodii Mazurka Dąbrowskiego. Startująca w wyborach Amelia (Magda Biegańska) zapewnia: „Panowie, nie chcemy równych praw…” Spektakl drwi także z oszukańczych terapii – „gimnastyki lotniczej” masażysty Edwarda (Paweł Wolak) i z metody „ustawień” Berta Hellingera. Nawiasem mówiąc, ta druga, jako szkodliwa pseudopsychoterapia jest zakazana na przykład w Niemczech, a w Polsce za sprawą szanowanych superwizorów Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, niestety stała się niezwykle popularna. Jej ośmieszenie – w odróżnieniu od innych pełnych moralnej wyższości ośmieszeń – należy uznać za zasługę Kamzy. Scena z psychoterapeutką, a jednocześnie kochanką żonatego transwestyty, przyłapaną przez szefową kampanii wyborczej jego żony, należy do najbardziej udanych w spektaklu.

Klamrą spinającą przedstawienie są dwie prezentacje księżej nagości: pierwsza, skojarzona z narodzinami, druga – z męczeńską śmiercią. Na początku jesteśmy świadkami chrztu i przyodziania w sutannę nagiego mężczyzny, poszukującego swojego imienia (tożsamości?). Na końcu widzimy zwłoki, przypominające te z chrześcijańskiej legendy, z jedynie najbardziej wstydliwą ćwiercią ciała zasłoniętą białym płótnem. Imię głównego bohatera nie zostało wprawdzie odnalezione, ale wokół martwego ciała widzimy mnóstwo nawróconych, moralnie odrodzonych i głoszących prywatne prawdy ludzi. Ten nawiązujący do podstawowej chrześcijańskiej opowieści dydaktyzm sztuki powinien cieszyć katolickich ideologów. Jeżeli ktoś chciałby uznać kontrowersyjnego dyrektora legnickiego teatru – Jacka Głomba za nieprawomyślnego, to powinien pamiętać o „Pierwszej komunii” jako, nieco tylko pokrętnej, apoteozie katolicyzmu.

Na zakończenie warto zwrócić uwagę na aktorski warsztat legnickiego zespołu. W przedstawieniu bez dużych ról przydałoby się mimo wszystko zadbać o elementarną poprawność. Jeśli nie porywa sama fabuła, a konwencja groteskowo-komediowa nieudolnie przeplata się z poważnym dramatem, to uwaga widza kierowana jest na realizacyjne szczegóły.

Amanda (Zuza Motorniuk) kręcąca na kamerze wideo wystąpienie polityczki powinna patrzeć w wizjer kamery, a nie na filmowany obiekt. Ograniczony realizm całości nie oznacza, że poszczególne poczynania postaci powinny stronić od brania pod uwagę realiów. Także ksiądz, nawet jeśli jest dosyć prostym człowiekiem, skoro nie posługuje się gwarą, to powinien w końcówce czasownika pierwszej osoby liczby mnogiej w czasie przeszłym wymawiać „-śmy”, a nie „-źmy”. Po co dokładać niepotrzebne minusy i tak nie najlepszemu przedstawieniu?

(Jarosław Klebaniuk, www.wywrota.pl, „Skrzynia jest pusta”, www.teatry.art.pl, 28.02.2011)