Czy teatr oparty na zysku demoluje pejzaż artystyczny? Czy jest niezdolny do wystawiania wielkiej dramaturgii, ubogi inscenizacyjnie i skupiony wyłącznie na rozrywce? Skąd moda na farsy na scenach teatrów publicznych, której oparły się teatry w małych ośrodkach, jak Legnica czy Wałbrzych, gdzie budżety na kulturę są nieporównywalnie niższe niż w Gdańsku, Krakowie czy Wrocławiu?  O modelach teatru pisze Roman Pawłowski.


(…) rozwój prywatnych scen burzy dotychczasowy model polskiego życia teatralnego, oparty od 65 lat niemal wyłącznie na dotowanych, zespołowych teatrach publicznych. Teraz wyrasta im konkurent, który zabiera nie tylko publiczność, ale także aktorów i reżyserów. W samej Warszawie działa dzisiaj 9 scen prywatnych, co stanowi połowę wszystkich publicznych teatrów dramatycznych. "Prywatni" coraz śmielej wyciągają rękę po publiczne dotacje (…).

Wokół prywatnego teatru narosło w Polsce wiele mitów. Straszy się nim jak czarnym ludem od początku lat 90. kiedy to producent teatralny Wiktor Kubiak chciał przejąć legendarny warszawski Teatr Dramatyczny i urządzić w nim scenę musicalową. W obronie świątyni sztuki stanęło wtedy murem całe środowisko, ostatecznie przedsiębiorca wycofał się po klęsce "Metra" na Broadwayu. Tymczasem teatr nastawiony na zysk niekoniecznie musi oznaczać pustą rozrywkę i celebryckie błazeństwa. W wielu krajach działa w symbiozie z publicznymi scenami, przyczyniając się do rozwoju sztuki teatralnej (…).

Dogmat, że sceny prywatne zawsze schlebiają niskim gustom i psują teatr nie jest prawdziwy. Podobnie jak nie jest prawdą, że tylko teatr dotowany, instytucjonalny, zapewnia rozwój sztuki teatru i realizację krytycznej misji. Czasami jest zupełnie na odwrót (…).

Konieczność grania repertuaru komercyjnego wynikała do niedawna ze zbyt niskich dotacji, które wystarczały na utrzymanie zespołów, ale już nie na nowe produkcje. Teatry musiały zarabiać na farsach, aby wystawiać klasykę i literaturę współczesną. Jednak farsy i bajki pozostały w repertuarach, mimo że dotacje w ostatnich latach wyraźnie wzrosły, a samorządy zaczęły przekazywać teatrom dodatkowe środki na produkcję ambitnych premier. Każda próba zdjęcia ich z afisza wywołuje protesty wykonawców, dla których jest to stałe i pewne źródło dochodu.

To nie tylko wina polityków, że klasykiem polskich scen jest dzisiaj Ray Cooney, mistrz angielskiej farsy (70 premier od 1990 roku). To także inercja samego teatru publicznego, który wybrał koniunkturalizm, zamiast szukać nowych tematów i ambitnych form przyciągających widownię. Ciekawe, że modzie na Cooneya oparły się teatry w małych ośrodkach, jak Legnica czy Wałbrzych, gdzie budżety na kulturę są nieporównywalnie niższe niż w Gdańsku, Krakowie czy Wrocławiu. Zamiast trzepać kasę, uprawiają teatr artystyczny, zaangażowany w sprawy lokalnej społeczności i tym przyciągają widzów (…).

Roman Pawłowski, „Kto zarabia na farsach”
. Całość w Gazecie Wyborczej Świątecznej (5-6.02.2011) oraz w wortalu e-teatr (TUTAJ).