Skromny, obdarzony olbrzymim poczuciem humoru i ironii. Pochodzi z Lipnicy Wielkiej, gdzie wsławił się m.in. jako kolędnik i członek Ochotniczej Straży Pożarnej. Dziś aktor jednej z najlepszych scen w Polsce - Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Z Bartoszem Bulandą o długiej drodze do zostania aktorem rozmawia Janusz Bobrek z Sądeckiego Portalu Informacyjnego.


Z podsądeckiej Lipnicy Wielkiej daleko do Legnicy, w której obecnie mieszkasz i pracujesz.


W Lipnicy spędziłem dzieciństwo, w Sączu skończyłem I LO. Później był Wrocław i prawo, następnie szkoła teatralna w Krakowie, skąd w każdy weekend, busami lub stopem, jeździłem do Będzina, gdzie mieszkała moja obecnie żona – Justyna. Wyprawy do ukochanej przyczyniły się z kolei do poznania takich perełek jak Olkusz, Sosnowiec i Katowice. Jak z powyższego wynika, siłą rzeczy musiałem trafić do Legnicy. A odpowiadając poważnie, niektóre z tych miejsc wybierałem sam, ale częściej wyboru dokonywało za mnie życie. Niemniej jednak z większości jestem zadowolony.

Czyli po Lipnicy był Nowy Sącz... Czy już tu zaczęło się coś artystycznego?


Tak. Nosiłem spodnie, które miały artystycznie opuszczony krok do kolan, choć co prawda, jak przekraczałem próg I LO to trochę je podciągałem. W tym czasie byłem członkiem Schroniska Dla Psów – hip-hopowej formacji, w skład której wchodzili dwaj inni Lipniczanie – Upiór i Wania. Ja sam występowałem pod pseudonimem NMMOX (Nie Mów Mi O X-sie), a gościnnie rymowali z nami Tytus, Malina i Miska. W dorobku mamy cztery utwory: o Lipnicy, o okropieństwach świata i dwa o halucynacjach. Niestety cały nasz dorobek audio zaginął wraz z nośnikiem – 60-minutową kasetą TDK.

A może były jakieś przedsięwzięcia artystyczne na rzecz szkoły?


Oprócz tego w ogólniaku stworzyłem inscenizację wierszy Baczyńskiego, w której brało udział około trzydziestu osób. Do dzisiaj pamiętam dwanaście, własnoręcznie zbitych, szubienic, które z ojcem o piątej rano, w ulewie, wlekliśmy na rozklekotanej przyczepce równie niesprawnym, starym mercedesem z Lipnicy do Sącza. Jednak opłaciło się, bo na fali sukcesu klasa zleciła mi przygotowanie programu studniówkowego. Dzisiaj wydaje mi się, że „Baczyński” i program studniówkowy były artystycznie spójne pod względem psychodelicznego charakteru postaci, scenografii i w zasadzie wszystkiego. Najfajniejsze w tym okresie były jednak chwile spędzone ze znajomymi. Całe noce potrafiliśmy siedzieć, „sklejać bębny”, dyskutować, wymyślać scenografie. Nie jest ważne moim zdaniem to, że większości projektów nie potrafiliśmy skończyć, bo jeżeli w tamtym okresie cokolwiek miało artystyczny charakter, to nie te projekty, ale właśnie momenty kiedy powstawały.

Jak dojrzewa się do aktorstwa? Bo twoja droga była nieco dłuższa niż innych.


Dla mnie aktorstwo stało się w pewnym momencie koniecznością. Po maturze dostałem się na prawo. Sam wybór kierunku studiów wynikał chyba z jakichś wewnętrznych ambicji, z chęci zaimponowania rodzinie i innym. Poza tym wszystko wydawało mi się wtedy łatwe, bo co może być trudnego w szybkim zostaniu adwokatem, który z dobrze prosperującej kancelarii finansuje swoje hobby w postaci happeningów czy koncertów didgeridoo. Samo prawo zresztą kojarzyło mi się raczej z procesami rodem z amerykańskich filmów. Tymczasem studia sprowadzały się do pamięciowego opanowania kilkuset stron kodeksów i podręczników, które dla mnie były równie interesujące jak instrukcja obsługi wiertarki. Dopóki jednak studiowałem za pieniądze rodziców, w gronie fajnych znajomych, w mieście, które oferowało całą masę atrakcji, wszystko było w porządku.

Ale takie sielanki nie trwają długo...

Mniej więcej na trzecim roku rzeczywistość zaczęła dokręcać mi śrubę – w domu pogorszyła mi się sytuacja materialna, a mnie coraz bardziej frustrowało to, że całe tygodnie jakiegoś bezsensownego wkuwania wydzierają mi kawał życia. Każdy kolejny egzamin kosztował mnie coraz więcej nerwów. Nie chciałem rezygnować ze studiów, bo, po pierwsze za dużo trudu włożyłem w dotychczasowe studiowanie, a po drugie – wtedy bym się nie przyznał – gdzieś w duchu nie chciałem zawieść bliskich. Po trzecie, miałem obok siebie grupę prawdziwych przyjaciół, ale mimo wszystko też świadomość, że po studiach będzie tylko trudniej, że całe życie będę musiał podporządkować czemuś, czego nie znoszę.

Odskocznią stały się zajęcia teatralne we Wrocławiu?


Postanowiłem, że zaraz po prawie zacznę studiować coś, co mnie interesuje. Na czwartym roku studiów prawniczych dostałem się do studium teatralnego, a na piątym - do Miejskiego Teatru Badawczego Bena Spatza. Tak naprawdę bałem się, że to wszystko nie wyjdzie i zostanę z niczym. Nie chciałem skończyć jak jakiś wieczny student, nieudacznik, ale jeszcze bardziej nie chciałem być sfrustrowanym, słabym prawnikiem. Decyzję o zdawaniu do PWST podjąłem bardzo późno, nie bardzo wierzyłem w swoje umiejętności aktorskie, bardziej pociągała mnie reżyseria filmowa.

Podobno na egzaminach wstępnych pomogły ci regionalne przyśpiewki?

W pierwszym etapie egzaminu w Krakowie trafiłem do komisji interpretacji, której przewodniczącym był Edward Linde Lubaszenko. Ludzie przede mną wychodzili z egzaminu po mniej więcej dwudziestu, trzydziestu minutach. Ja byłem niecałe dziesięć. Najpierw powiedziałem wiersz i fragment prozy, a potem zostałem poproszony o jakąś piosenkę ludową. Utwór, który wybrałem, nie był tym, o jaki chodziło przewodniczącemu komisji złożonej z samych mężczyzn, zapytał mnie bowiem czy znam coś bardziej zbereźnego. No to „jo dawaj - je bu du!” Skończyłem śpiewać, a komisja: „dziękujemy”. W połowie egzaminu. Pomyślałem wtedy: a co tam i tak bym się tutaj nie dostał. Kilka godzin później dostałem smsa, że jestem w następnym etapie.

I już był etap krakowski.


Na początku euforia, a później pot i nerwy. Zygmunt Baumann napisał kiedyś, że proporcjonalnie duża liczba zdających na studia artystyczne (u mnie na 1 miejsce zdawało 36 osób, teraz zdaje ponad 50) wynika z przekonania, że osiągnięcie sukcesu niewiele kosztuje. Zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne. Zajęcia zaczynałem o 8 rano, a z uczelni wychodziłem o 20. Jeżeli ktoś dostał szansę, aby grać w egzaminach studentów reżyserii, to do łóżka kładł się o 2 w nocy. Poza tym, gdy w maju miasto zapełniali poprzebierani kolorowo studenci, my w palarni skandowaliśmy – „Juwenalia! Juwenalia! Kto nie pije?! Teatralna!” To jest chyba jedyna państwowa uczelnia w Krakowie, która nie obchodzi Juwenaliów. Poza tym, aby studiować każde wakacje spędzałem na budowach.

Byłeś o kilka lat starszy od innych. Nie wywoływało to nieporozumień?


Tak. O pięć lat młodsi koledzy z roku śmiali się, że jestem tak stary, że nie potrafię się przestawić z carskich marek [rubli?] na polskie złote. Przestawiłem się. Nauczyłem się też pierwszych kroków w świecie, gdzie każdy może mnie krytykować, gdzie nic nie jest wymierne. O wartości mojej pracy nie decyduje bowiem wykonanie norm czy spełnienie określonych standardów, ale różnorakie gusta innych i własna wiara w sens tego, co robię. Co by jednak nie mówić, w Krakowie przeżyłem drugą młodość.

Dlaczego teatr w Legnicy? Czy trudno było do Krakowa zaprosić Jacka Głomba?


To będzie chyba najmniej zawiła z moich odpowiedzi. Po prostu teatr z Legnicy w sposób najbardziej konkretny odpowiedział na moją ofertę. Chociaż niektórzy śmieją się, że pomogło mi w tym nazwisko, a konkretnie jego przypadkowa zbieżność z nazwiskiem żony dyrektora – Małgorzaty (Małgorzata Bulanda jest kostiumologiem w legnickim teatrze - przypis JB). Jacek w ogóle szukał wtedy nowego aktora. No i udało się.

W Legnicy debiutowałeś  w ciekawym spektaklu Jacka Głomba „Palę Rosję – opowieść syberyjska”. Mógłbyś opowiedzieć o tym coś więcej?

„Palę Rosję” to dwie grane na przemian historie – współczesna, która opowiada o losach uprowadzonej przez Rosjan grupy polskich turystów, oraz dziewiętnastowieczna, inspirowana nieudanym powstaniem polskich zesłańców. Obydwa wątki toczą się na Syberii. W spektaklu widzowie siedzą na scenie. Cały plac gry wysypany jest ziemią, która wraz ze stosem desek stanowi całą scenografię. Ja gram Żenkę (skrócona wersja rosyjskiego imienia Gienadij) carskiego żołnierza najniższych szczebli (XIX w.), oraz Żeńkę – podającego się za oficera FSB (ros. Federalna Służba Bezpieczeństwa) oszusta (historia współczesna). Początki, jak to początki, trochę nerwowe. Na pierwszych próbach z ogromnym poświęceniem rzucałem się po scenie, tłukąc sobie niemiłosiernie kolana. Grałem z takim oddaniem,  że nie słyszałem uwag reżysera. W przerwach pisałem pracę magisterską i uczyłem się rosyjskiej wymowy pod okiem prof. Raisy Slepp, ponieważ wszystkie kwestie miałem po rosyjsku (w spektaklu 17 aktorów mówi 4 różnymi nietłumaczonymi językami), a w perspektywie mieliśmy spotkanie z rosyjską publicznością. Debiutowaliśmy w Legnicy, 17 września na międzynarodowym festiwalu „Miasto”.

Występowaliście z tym spektaklem za wschodnią granicą. Opowiedz coś więcej.

Już na spotkaniu z Jackiem Głombem, który przyjechał do Krakowa zobaczyć mój spektakl dyplomowy, usłyszałem, że szuka ludzi twardych, którzy potrafią grać w trudnych warunkach. Chodziło mu m.in. o to, że jeśli wejdę w jego nowy projekt, to będzie on grany na Syberii. 28 września 2009 r. wylądowaliśmy z teatrem w Tiumeni – rosyjskim Kuwejcie, administracyjnej stolicy Zachodniej Syberii. Przez trzy tygodnie autobusami oraz koleją transsyberyjską zmierzaliśmy na wschód – w stronę Nowosybirska. Czasem graliśmy w nowoczesnych marmurowych gmachach, ale częściej były to zrujnowane kino-teatry.

Jaki był odbiór tamtejszej publiczności?


Odbiór był różny, warto wspomnieć, że pełny tytuł spektaklu brzmi „Palę Rosję – opowieść syberyjska”. W Rosji został tylko drugi człon, czyli „Sybirskaja Powiest”. Pierwszy spektakl zagraliśmy w Tiumeni, w stylizowanym na renesansowy teatrze-bombonierce. Na dzień dobry obraziła się na nas Polonia, a Rosjanie byli mocno zdystansowani. Częściej jednak przyjmowano nas ciepło, ludzie bili brawa na stojąco, płakali. W Rosji usłyszałem, że lwią część dochodu narodowego pożera Moskwa, ochłapy Sankt Petersburg, a tym, co zostanie, dzieli się reszta kraju. Niektóre z miast, w których graliśmy, wyglądały właśnie jakby nikogo nie obchodził ich los. W samym centrum widziałem budynki, które wyglądały jak po bombardowaniach, a po miastach wałęsały się stada głodnych psów. Myślę, że ludzie z kilkutysięcznego Irbitu czy Iszimu byli po prostu wdzięczni, że do nich przyjechaliśmy.

Analizując grę aktorską najczęściej porusza się kwestie metody stanisławowskiej, polegającej na budowaniu prawdy psychologicznej postaci i brechtowskiej, tworzącej intelektualny dystans. Jednak praca w teatrze to nie tylko uczucia i refleksje, jak wyczerpująca jest gra w teatrze?

Pomijając zmęczenie, które wynika z napiętego grafiku (zasadą w Legnicy są spektakle grane przez cały zespół, więc nie mamy wolnych weekendów), trudy budowania roli za każdym razem wyglądają inaczej i zależą od wielu czynników: od kondycji aktora i reżysera, warunków pracy  i materii, z jaką się mamy zetknąć. Poza tym, a może przede wszystkim, aktor sam ustawia sobie poprzeczkę trudności. Myślę, że większość z nas, mam na myśli ogólnie aktorów, idzie na łatwiznę. Dla mnie nie każdy, albo nie zawsze, aktor jest artystą w sensie twórczym. Zdarzają się ludzie, którzy brną przez życie każdą rolę załatwiając kilkoma sprawdzonymi sztuczkami. Czasem zdarzy się, że genialny aktor odpuszcza i to wygląda trochę tak, jakby malarz drugi raz malował ten sam obraz. Wiadomo, że nie da się grać cały czas na 100%, ale ważne, żeby cały czas weryfikować samego siebie.

A wracając do reformatorów teatru…

Co do Stanisławskiego i Brechta, to wszystkie teorie traktuję jedynie jako pewne wskazówki. Nie potrafię cudzych przemyśleń automatycznie wprowadzać w życie, bo wiele rzeczy musi we mnie dojrzeć. Wiele zrozumiałem dopiero po kilku latach praktyki, a mnóstwo zawsze będzie mi obce. Mówiąc jednak bardzo, bardzo ogólnie, bliżej mi do Stanisławskiego, przynajmniej na razie.

W jakim spektaklu można cię aktualnie oglądać?


W „Pierwszej Komunii” Pawła Kamzy, gdzie gram rolę młodego zagubionego księdza, i już za kilka tygodni w premierowym „Fantazym” w reżyserii Jarka Tumidajskiego – tu kreuję rolę Jana, ale kim będzie Jan, na razie nie wiemy ani ja, ani reżyser.

Zdradź proszę swoje marzenia teatralne lub filmowe. Jakie role byś preferował – tragiczne, komediowe, a może niejednoznaczne?


Co do marzeń, to chciałbym zawsze pracować z ludźmi, którzy mają pasję. A co do ról, to lubię, gdy postać jest tragiczna lub komiczna, bo taką ją stwarza sytuacja w jakiej się znalazła, a nie dlatego np. że aktor mówi piszczącym głosem. Z kolei niejednoznaczność traktuję jako cechę natury ludzkiej w ogóle i jako taką staram się ją szukać w każdej otrzymanej roli. Ważne jest, żeby rola, bez znaczenia na swoją wielkość, dawała mi szansę stworzenia czegoś istotnego, zarówno dla mnie, jak i dla spektaklu.

Czy chciałbyś przekazać coś swoim znajomym z Sądecczyzny?

Jeżeli to konieczne, to mogę im przekazać dwa archiwalne (grudniowe) numery „Przekroju” i jedną niewykorzystaną receptę na Augmentin. Pozdrawiam wszystkich i mam nadzieję, że będziemy się mogli spotkać na dłużej niż to w ostatnich czasach bywało.

Poczucia humoru nigdy ci nie brakowało… dziękuję za rozmowę.


Proszę bardzo.


Bartosz Bulanda
, ur. 1981. Pochodzi z Lipnicy Wielkiej. Ukończył I LO w Nowy Sączu. Absolwent prawa na Uniwersytecie Wrocławskim (2005) oraz PWST w Krakowie (2009). Uczestnik projektu Badawczy Teatr Miejski, prowadzonego w latach 2004-2006 przez Bena Spatza przy wrocławskim Ośrodku Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego. Od 2009 roku jest aktorem Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Ćwicząc dykcję do egzaminów na aktorstwo, czytał nocą na głos Biblię z korkiem w zębach, czym denerwował współlokatorów. Niedawno podczas spektaklu „Cyrano de Bergerac” zwichnął kolano, a podczas „Niekończącej się opowieści” zaplątał się w lejce i złamał palec.

(Janusz Bobrek, „Bartosz Bulanda, z Lipnicy Wielkiej na scenę teatru w Legnicy”, www.sadeczanin.info, 24.01.2011)