Drukuj
W Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy w środę (21 lutego) rozpoczęły się próby do „Dziadów” wg Adama Mickiewicza. Spektakl, w którym grać będzie cały zespół aktorski legnickiej sceny oraz aktorzy wyłonieni w castingu wyreżyseruje Lech Raczak. Bardzo osobiste, wręcz intymne powody podjęcia klasycznego dramatu, objaśnia twórca w swoim szpitalnym notatniku. To bardzo osobisty i niezwykły dokument…


- W „Dziadach” Lecha Raczaka potrzebujemy bardzo młodych odtwórców ról ponieważ - zgodnie z reżyserskim założeniem tej inscenizacji - ważne będzie w niej opozycyjne przeciwstawienie młodości i dojrzałości.  Przy okazji szukam też młodych aktorów, którzy uzupełniliby na stałe nasz zespół artystyczny – wyjaśnia dyrektor Teatru Modrzejewskiej Jacek Głomb.

- „Dziady” kojarzą się - i słusznie - z dwoma głównymi motywami. Pierwszym jest obrzęd, trochę dziki, nawet nielegalny i w pewnym sensie heretycki, ale głęboko zakorzeniony w ludowej kulturze i obyczajowości. Ten drugi jest polityczny, choć także powiązany z wątkiem religijnym. Jednak po raz pierwszy w historii Polski, pokażę to klasyczne przedstawienie widzom, którzy z pokoleniowych powodów nie mają doświadczenia politycznej opresji – mówi reżyser przedstawienia Lech Raczak.

Zagrają gościnnie w „Dziadach” (wyniki castingu):

Jakub Kotyński - absolwent PWST  w Krakowie (2004) i Konserwatorium Sztuki Dramatycznej w Paryżu (2005), obecnie aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu,
zagrał Kafkę w "Amszel Kafka" (także wygrał casting) i we "Wszystkim Zygmuntom między oczy".

Łukasz Węgrzynowski - student IV roku PWST we Wrocławiu, obecnie gra gościnnie w "Burzy" w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu.

Robert Zawadzki - absolwent PWST we Wrocławiu (2004) -  wolny strzelec, obecnie gra (też w wyniku castingu) w "Kowalu Malambo" w Laboratorium Dramatu w Warszawie.

******************************************************

Teatr Modrzejewskiej w Legnicy
"Dziady" wg Adama Mickiewicza

adaptacja: Maciej Rembarz i Lech Raczak
reżyseria: Lech Raczak
scenografia: Bohdan Cieślak
kostiumy: Izabela Rybacka
muzyka: Lech Jankowski
premiera (plan): 28 kwietnia 2007
Scena na Piekarach


Z dziennika Lecha Raczaka:

Dziady, notatki

Noc
3-4.12.2006
Znowu szpitalna noc: z sąsiednich łóżek pochrapywania, westchnienia, głębokie wdechy, jęki, okrzyki, pojedyncze słowa, niezrozumiałe zdania, lub długie przemowy w nieznanym języku, jakby w mowie zaświatów i Sądu.
Leżę na szpitalnym łóżku, w bladej poświacie, w sinym, przenikającym niewiadomo skąd do pokoju świetle. Przeżyłem kolejną bitwę, z pobojowiska patrzę ze spokojnym uśmiechem w przyszłość (bo znów mam, odzyskałem, przyszłość). Więc patrzę w przyszłość – w tę najdalszą ze wszystkich możliwych. Ona – ta ostatnia scena z życia, jeśli nie każdego, to zdecydowanej większości z nas – będzie właśnie taka: pobojowisko, półmrok, sine światło, którego źródło trudno jest zidentyfikować, ciężkie oddechy, sapania, jęki, okrzyki, może przekleństwa, niezrozumiałe pojedyncze zdania i długie ekspresyjne przemowy w nieznanym języku, który wydaje się językiem zaświatów…

*
Jest północ. Parę godzin temu odbyła się premiera „Gry na zwłokę”, spektaklu, nad którym ciężko pracowałem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. W czasie premiery ja już od 40 godzin tkwiłem unieruchomiony, zamknięty tu, w szpitalu.
Sam byłem zdumiony faktem, że o 19-tej, w momencie zaczynania spektaklu, nie czułem żadnej szczególnej emocji. Moje kreacyjne wysiłki, możliwości ingerencji w materię skończonego prawie przedstawienia skończyły się definitywnie w momencie przekroczenia drzwi szpitala. Spektakl oderwał się ode mnie, oddzielił, stał się – przedwcześnie trochę –  faktem samoistnym, niezależnym, więc obcym. Odebrałem parę telefonów, że poszło dobrze, że piękne, że robi wrażenie… Nie wzbudziło to we mnie większych emocji.
Pewnie też z tego powodu, że przez parę miesięcy prowadziłem rodzaj gry na zwłokę z „Grą na zwłokę”.
Scenariusz napisałem latem. Był chyba zbyt ascetyczny, suchy, zwarty. Ale miałem nadzieję, że przy pomocy paru działań aktorskich da się wypełnić puste miejsca. Próby zacząłem 28 września; premiera miała odbyć się 1 grudnia, co wydawało się terminem mało realnym, zbyt bliskim. W drugiej połowie października już wiedziałem, że scenariusz nie wytrzymuje próby inscenizacji. Poprawiłem – listopad rozpoczęliśmy z nową wersją tekstu.
W połowie listopada Teatr Studio wyjeżdżał do Petersburga – próby musiały zostać na tydzień wstrzymane. Dla mnie była to (jedyna) okazja by pojechać do Preszowa na Słowację poprowadzić obiecywany od kilku lat warsztat. W Preszowie poczułem, że mnie zatyka boleśnie w piersiach, gdy ze studentami młodzieńczym krokiem przechodzę ze dwa kilometry z miasteczka akademickiego do teatru w śródmieściu. Potem w Warszawie, po 20-tym, codzienny poranny spacer do teatru okazywał się coraz trudniejszy. 26-go wieczorem, w Poznaniu (bo przyjechałem tam na drugą turę wyborów) z trudem dowlokłem się z Poznańskiej do Akumulatorów (raptem z kilometr!), gdzie zaprosił mnie burmistrz świętujący powtórny wybór. W Warszawie, od poniedziałku, było coraz gorzej… Bóle w piersiach dopadały mnie coraz częściej, nie tylko w trakcie krótkich spacerów do przystanku autobusowego, ale także po przejściu dwóch pięter schodami z bufetu do sali teatralnej. Czułem, że szpitala nie da się uniknąć Miałem nadzieję, że uda się odwlec moment konfrontacji z medycyną na 5 grudnia, już po warszawskiej premierze ostatecznie wyznaczonej na 3-go.
Dopadło mnie w piątek, 1 grudnia, wieczorem po drugiej generalnej. Po godzinie walki z bólem, krótko po północy, więc już 2 grudnia, w przeddzień premiery, poddałem się i poprosiłem kolegów z teatru o pomoc w znalezieniu lekarza.

*

W „Grze na zwłokę” nie da się uciec od przeszłości; wraca przeszły, przeżyty, odrzucony, zapomniany świat realnego socjalizmu lat 70-tych, tamten świat, drugi świat, zaświaty. Polski, prowincjonalny czyściec, w którym zawsze zderzały się i będą się zderzać potrzeba indywidualnej niezależności ze stadną głupotą, myśl z brednią, rozpacz z inną rozpaczą, jesień po jesieni.
Z literackiego materiału wyrzuciłem najbardziej rzucające się w oczy realia, rekwizyty i hasła odnoszące się wyłącznie do specyfiki tamtego czasu – bo przecież zaświat trwa, nieruchomo, niezmiennie i przez to przerażająco. Teraz ten spektakl się dzieje, a ja straciłem z nim duchową łączność. Jakby tam nie było nic ze mnie, przynajmniej nic z chorego serca, które usiłują ocalić tu, w klinice w Aninie.
*
Słucham głosów szpitala. Jest nas tylko trzech w pokoju, ale każdy z moich towarzyszy niedoli śni wiele ról: biadolą i śmieją się, pojękują i dyszą, dialogują na dwa głosy. Boję się, że jeśli ja teraz zasnę pewnie dołączę z moim krzykiem, charczeniem, chrapaniem, śmiechem.
Więc rozmyślam o moich dawnych szpitalnych snach, które zapamiętałem, zapisałem kiedyś, opowiadałem, opublikowałem, włączyłem do przedstawień. Sen o duszach wzbijających się nocą do gwiazd ze szpitalnego lądowiska helikopterów, sen o zmartwychwstałym Grotowskim, o białym samolocie desperacko startującym z ulicy między drutami trakcji tramwajowej… I powoli zaczynam wymyślać, lub śnić, Dziady.

*

To pobojowisko wygląda jak labirynt: korytarze oddzielone oszklonymi ścianami, ściankami działowymi raczej, starymi, zużytymi, z których powypadało zbite szkło. Tymi korytarzami dziwni pielęgniarze w czerwonych, zielonych i żółtych kombinezonach z pasami  odblaskowymi przepychają łóżka, na których tkwią w pokornym bezruchu, lub szarpią się w bolesnej walce z losem pacjenci. Niektórzy z tych pacjentów sami podtrzymują nad głowami bezcieniowe lampy lub butle, z których ściekają przez rurki do żył lecznicze płyny, za innymi jeszcze życiodajne rury i kable wloką się jak wyprute wnętrzności. Gdzieś w kącie, przed śnieżącym telewizorem, na przybywających czeka już grupa w piżamach, płaszczach kąpielowych, dresach i halkach, na których pysznią się szlafroki z falbankami. Wszyscy gotują się do świętowania, lub do tajnego obrzędu w świetle z ekranów komórek.

*

Przypomina mi się inna szpitalna noc. Było to koło Wszystkich Świętych 1983 roku. Leżałem na ortopedii, przywiązany za nogę do wyciągu z powodu pęknięcia panewki w biodrze (co z kolei było konsekwencją zderzenia samochodu z nieoświetloną furmanką na międzynarodowej szosie A 2). W telewizji nadawano „Dziady” w reżyserii Swinarskiego. Wcześniej, z tego właśnie powodu, wyprosiłem, wybłagałem  przenośny odbiornik TV do sześcioosobowego pokoju, gdzie byłem „więziony” na ten właśnie wieczór.
W trakcie monologu Konrada, któremu w inscenizacji Swinarskiego towarzyszy trzask skorupek rozbijanych przez lud jajek na twardo, zorientowałem się, że moi szpitalni towarzysze śpią, chrapią, pojękują, bełkoczą w niezrozumiałych językach zaświatów…

*

Szpital jak więzienie i śmierć jak zesłanie w mrozy i śniegi. Może jeszcze inaczej: świat rosyjskiej Północy, duchów, widm i zjaw wyrywanych – jak z zaświatów – z pamięci jest bardziej realny niż życie i jego obrzędy? Bardziej prawdziwy niż kalekie rytuały, teatralizacje, zgromadzenia ofiar życia.
Gustaw-widmo, Pielgrzym, wraca nie z lasu, z parku, gdzie po rozstaniu z kochanką pozbawił się życia, lecz z mroźnego świata, gdzie „z ust każdego wyzioniona para/ wychodzi słupem prosta, długa, szara”(Petersburg, w. 97-8), gdzie „kąsają rękę, co obrożę targa”. „Pełen guślarstwa obrzęd świętokradzki” rozrasta się: po ludowych, rodzimych widmach (dzieci, pan, Zosia) z tumanu wyłaniają się zesłańcy, czynownicy, generałowie i szarzy mieszkańcy piekieł – „Lecz twarz każdego jest jak ich kraina/ Pusta, otwarta i dzika równina” (Droga do Rosji, w.173-4) - wiernie umierający na mrozie „O, biedny chłopie! Heroizm, śmierć taka/ Jest psu zasługą, człowiekowi grzechem”. (Przegląd wojsk, w.472-3”).
Jest też czysto literacki powód takiego zabiegu: niedramatyczny fragment Dziadów, Ustęp, epicki opis Rosji, Północy, skutego mrozem, białego piekła jest do dziś porażający. Ma siłę dantejską. (Zresztą u Dantego ostatni, najsroższy i najbardziej okrutny krąg piekielny jest domeną nie ognia, lecz mrozu i lodu).

*

Dziady Mickiewicza wywodzą się z obrzędu „na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą kozła.” Nie jest przypadkiem, że z tego samego typu rytuału wywodzi się też grecki teatr, więc teatr w ogóle. I tym bardziej nie jest przypadkiem, że geneza zjawiska teatru wiąże się z tymi ludzkimi wysiłkami, które – daremnie – miały przezwyciężać śmierć.(Od słowa „ resurequsit” – „zmartwychwstał” – zaczyna się udokumentowana historia teatru w Polsce – znów przypadek, i znów zbyt znaczący, by pomijać go przy rozważaniach na temat Dziadów).
Jeśli więc teatr jest próbą zmartwychwstawania, czy wskrzeszania (nie ciał –tylko duchów, wspomnień, opowieści, historii) – śmierć czyha przed progiem sali.
My, widzowie, przychodzimy tam, by uczestniczyć w ożywianiu tych, którzy bądź dawno zmarli, bądź nie istnieli cieleśnie nigdy. A teraz wstępują w ciała aktorów… To nazywało się kiedyś opętaniem.

*

Opowiada ewangelista (Mk 5,1-13) o pewnym opętanym, co „ mieszkał w grobach, łańcuchy rozrywał i pęta kruszył”, gdy go usiłowano okiełznać, „wciąż dniem i nocą krzyczał i tłukł się kamieniami po grobach i po górach”. Szatan, który w nim mieszkał, przedstawił się Jezusowi jako „Legion, bo jest nas wielu”.
Diabeł, który opętał Konrada, nie wyrzeka się tożsamości z tym, którego znamy dzięki Markowi: „Lukrecy, Lewiatan, Voltaire, alter Fritz, Legio sum”.
Tym bardziej uderza w improwizacyjnym opętaniu Konrada: „Nazywam się Milijon, bo za milijony / Kocham i cierpię katusze”.
*

Widma, zjawy, upiory. Po dzieciach (wyobraźmy je sobie jako płomyki świec, zapalniczek, światełka jakiś medycznych urządzeń (?), po złym panu (może mieć w sobie coś z oświeceniowego bon vivanta  w peruce i jedwabnych spodniach, ale może lepiej w postaci jakiegoś kołchozowego łukaszenki (?), po Zosi i Widmie-Gustawie pojawi się więzień – zesłaniec opowiadający o zamarzłym chłopie („Przegląd wojska” w. 432-455 i 472-481) lub o mroźnym piekle („tu ludzie biegną, każdego mróz goni…” „Petersburg” w. 93-100 i 105-132, lub z tego samego wiersza uliczne szyldy w. 45-72 i 79-80).
Rosyjskie, mroźne wizje i widma mogą oczywiście powrócić w cmentarnej IX scenie III części.

*

„Lubię synów, to nasi przyszli towarzysze” (cz.III, sc.1 – więzienna , w.89)
„Trzy pokolenia przeszły jak nas przemoc dręczy,
Męczyła ojców naszych, dzieci, wnuków męczy.” (cz.III, sc.VII – Salon warszawski, w.73-4)
Dziady w 2007 roku zderzą się z publicznością, której po raz pierwszy od powstania utworu nie będą dotyczyć powyższe cytaty. (By rzec prawdę –  podobny przypadek mógł zdarzyć się pod koniec lat 30-tych, ale nie pamiętam czy wtedy Dziady grano; niebawem zresztą okazało się, że wolność w Polsce jest chwilową ułudą). Tak więc najmłodsza (i najważniejsza) część widowni znajdzie się nie tylko wobec odległych, historycznych opowieści, ale – co gorsza – wobec wspomnień, które w bliskości faktów politycznych nieuchronnie przemieniają się często w rodzaj kombatanckiego ględzenia. Oczywiście poetycka jakość mickiewiczowskich opowieści może zrównoważyć banalność procesu opowiadania. Głównym problemem nie jest jednak tekst, ale sama sytuacja  „wieczoru wspomnień”, „spotkania kombatantów”, „seansu patriotyczno-historycznego”, którym jest i obrzęd i przedstawienie Dziady.
Ostatni uczestnicy spisków, powstańczych starć, demonstracji i walk ulicznych, bywalcy aresztów, więzień i ośrodków internowań są dziś w znacznej liczbie brzydko podstarzałymi funkcjonariuszami, zgorzkniałymi, bo niespełnionymi przywódcami, lub poranionymi przez nowy system ofiarami zmienności świata, albo rekinami prowincjonalnych rynków. Nie wydają się więc szczególnie pożądanymi partnerami rozmowy dla młodego pokolenia. Stracili bowiem – żyjąc zbyt długo, nie umierając młodo! -  mitotwórczą siłę, atrakcyjność i u-lotność. Łysiny, wylewające się zza paska brzuchy, pękate pośladki, zmarszczki i rozmazane szminki (mówimy bowiem też o jakże licznych heroinach niedawnej przeszłości), podgardla ściśnięte krawatami, chrapliwe głosy, pożółkłe zęby i mania gadania, gadania, gadania, knucia, spiskowania (przeciw niedawnym towarzyszom walki) nie są rekomendacją w żadnej sferze komunikacji społecznej, zwłaszcza w sztuce.
Cóż więc z nimi – z naszymi wypróbowanymi przyjaciółmi – zrobić?
Co zrobić z aktem spotkania światków – męczenników – uczestników heroicznej i tragicznej historii z tymi, którzy tkwią niewinnie w teraźniejszości  bezrefleksyjnej, ulotnej i powszedniej?
Trzeba niedobitkom historii dać szansę: niech z ich (naszych) martwiejących ciał wyrwą się na świat dawne, młode dusze. Niech śmiertelność, umieralność, szpitalna degradacja ich ciał będzie szansą dla duchów ich przeszłości. Komunikacja  może odbywać się między zaświatami a światem, pomijając śpiące, cierpiące, jęczące, gadające niezrozumiałymi językami ciała.
Dajmy im (nam) satysfakcję: niech śnią siebie młodych.

*

W każdym razie jeśli już trzeba przeciwstawiać sobie wątek polityczny i mistyczny, lepiej jeśli bardziej wyrazisty jest ten drugi.