- My lubimy ponure spektakle. I robimy ponurą muzykę – tak mówią o sobie członkowie wrocławskiego zespołu Kormorany, który od 12 lat współpracuje z teatrem Jacka Głomba, w rozmowie z Moniką Przybecką. Okazją  jest Tydzień Kormoranów na warszawskiej scenie Teatru Studio, gdzie grają w „Księżnej d’Amalfi”, dadzą koncert „Miasto”, by na koniec zagrać w „Otellu”.

Z trzyosobową delegacją Kormoranów (zespół tworzy czterech muzyków, podczas rozmowy nieobecny był Piotr Bluesman Jankowski – przyp. red. serwisu) spotykam się dwie godziny przed rozpoczęciem spektaklu „Księżna d’Amalfi” w Teatrze Studio. Tuńczyk, Gaja i Koń chętnie opowiadają mi o swojej przygodzie z teatrem oraz o unikaniu komercji. Jedyne o czym nie chcą rozmawiać to punkowe początki ich działalności, bo, jak tłumaczą, po co koncentrować się na przeszłości?

Monika Przybecka: Skomponowaliście muzykę do kilkudziesięciu spektakli - jak rozpoczęła się wasza przygoda z teatrem?

Jacek Tuńczyk Fedorowicz: Nasza przygoda kormorania zaczęła się jeszcze w czasach młodości. Byliśmy kolegami ze szkoły i z podwórka, a ponieważ to były ponure lata 80. i nie było zbyt wielu atrakcji, łatwo się szło w twórczość. Teatr pojawił się w naszym życiu w dość naturalny sposób. Najpierw graliśmy na początku lat 90. z teatrem ulicznym Klinika Lalek. To nas bardzo dużo nauczyło, bo teatr uliczny jest bardzo wymagający. Nie tylko lalki są duże, nie tylko rekwizyty są większe, ale też muzyka musi być głośniejsza. W 1993 roku poznaliśmy Piotra Cieplaka, z którym zrobiliśmy „Historyję o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim” w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Spektakl okazał się sukcesem, otrzymał Grand Prix na Klasyce Polskiej w Opolu. W związku z tym został przeniesiony do Teatru Dramatycznego w Warszawie. W 1998 roku razem z Jackiem Głombem, reżyserem teatralnym, dyrektorem teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, rozpoczęliśmy przygodę z Szekspirem. Na pierwszy ogień poszedł „Koriolan”, który wygrał Festiwal Szekspirowski w Gdańsku. Potem był „Hamlet”, potem „Portowa opowieść” w reż. Pawła Kamzy, który skompilował 2 sztuki Szekspira w jedną i zyskał dzięki temu kompletnie nową jakość. Potem zrobiliśmy „Otella” i pojechaliśmy z nim do Stanów Zjednoczonych. Zagraliśmy w Santa Barbara, w Los Angeles w Muzeum Sztuki Współczesnej - dość prestiżowym miejscu oraz w Chicago. Spędziliśmy tam w sumie 3 tygodnie. W Stanach przekonaliśmy się, że w my w Europie uprawiamy zupełnie inny teatr niż w Ameryce. My uprawiamy teatr zespołowy, taki, w którym ludzie pracują latami ze sobą. W Stanach ludzie spotykają się tylko na kilka tygodni, tworzą zespół na potrzebę jednego projektu. U nas gra się bez gwiazd, a u nich angażuje się jedną gwiazdę i wszyscy na nią pracują. Co ma swoje twórcze ograniczenia. Pozwoliło nam to spojrzeć inaczej na nasz teatr. Teraz gramy muzykę do spektaklu „Księżna d’Amalfi”, który w jakiś sposób też się wpisuje w naszą szekspirowską przygodę. Wprawdzie to nie jest Szekspir, tylko John Webster, ale to pisarz współczesny Szekspirowi, poruszający się po analogicznych formach. „Księżna d’Amalfi” to tragedia…

Artur Gaja Krawczyk: Trup się sypie gęsto. A my lubimy ponure spektakle. I robimy ponurą muzykę.

MP: To jest świetna reklama…

JF: Tak, serdecznie zapraszamy, prawie nikt z postaci nie wychodzi żywy. To bardzo polityczny spektakl. Skojarzenia ze współczesną polityką narzucają się same, chociaż nie są specjalnie akcentowane. Głównym wątkiem jest tabu obyczajowe, utopione w wielkiej polityce…

Krzysztof Koń Konieczny: To opowieść o tym jak jednostka staje się ofiarą systemu.

MP: No dobrze, ale wasza twórczość nie ogranicza się chyba tylko do teatru?


JF: Oczywiście, że nie. Teraz warszawiacy mają okazję zobaczyć nas w Teatrze Studio w 3 różnych projektach: w „Księżnej d’Amalfi”, która jest w repertuarze Teatru i będzie nadal grana, w spektaklu „Otello” wystawianym przez zespół z Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, co jest jednorazowym wydarzeniem, w poniedziałek natomiast gramy koncert pt. „Miasto”. Staramy się grać muzykę, która nam się nie kojarzy z żadnymi innymi muzykami, nie jest to typowy koncert.

KK: Jest to muzyka do wyobrażania sobie.

AK: Ta muzyka wyrosła trochę na tym, że głównie pracujemy dla teatru. Ona sama jest spektaklem. Należy zamknąć oczy i tylko słuchać. To pewnego rodzaju zamknięta opowieść.

MP: A dlaczego „Miasto”?


JF: Ten koncert został zamówiony na potrzeby Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Miasto. Ale na szczęście mieliśmy pełną dowolność w jego realizacji. To festiwal organizowany przez Teatr Modrzejewskiej, jest to festiwal premier, premiera naszego koncertu też tam się odbyła.

MP: Wasz zespół istnieje od ponad 20 lat. Ale dopiero stosunkowo niedawno ukazały się płyty z waszą muzyką. Czy unikanie nagrań to był wasz świadomy wybór?


AK: Nam się najlepiej gra na żywo. W kontakcie z ludźmi, w kontakcie z przestrzenią. W studiu zazwyczaj pracuje się tak, że każdy osobno nagrywa swoją partię. A my musimy mieć siebie nawzajem. Oczywiście, nagraliśmy mnóstwo materiału. Ale to nigdy nie brzmiało tak samo jak brzmimy na żywo. Zresztą, nasza pierwsza płyta „Teraz” to zapis naszego występu. Tak samo jak „Miasto”.

JF: Wynika to też z tego, że polski rynek jest dosyć trudny. A my nigdy nie chcieliśmy grać popularnej muzyki dla mas. Staraliśmy się zawsze tego świadomie unikać. Wolimy iść tam, gdzie inni artyści nie chodzą, albo chodzi ich niewielu. Wykraczamy poza granice, interesują nas nieznane przestrzenie, białe fragmenty na mapie…

MP: No tak, ale w zeszłym roku mieliście okazję zagrać na Openerze. Jak się w takim razie odnaleźliście w dość komercjalnej konwencji tego festiwalu?


AK: Wywieziono nas pod strażą… (śmiech)

JF: Tak na serio, to było bardzo dobre doświadczenie. Zagraliśmy w innych warunkach niż zazwyczaj, nie w teatrze, tylko na „normalnej” scenie przed większą ilością ludzi, a przyjęcie było zaskakująco dobre.

KK: Właściwie nie pamiętam, żeby na innym koncercie aż tak dobrze nas przyjęto. Owacja na stojąco.

JF: Tak, okazało się, że publiczność Openera nie jest nastawiona tylko na komercję. Bo nasza muzyka nie jest łatwa. Momentami w ogóle nie jest przyjemna. A odbiór był świetny. Bardzo się cieszę, ze skorzystaliśmy wtedy z zaproszenia.

KK: Tym bardziej, że wydawało się, że mało kto przyszedł specjalnie dla nas. Na samym początku koncertu było z 30 osób, po pierwszym kawałku podniosłem wzrok i zobaczyłem nabitą salę i mnóstwo patrzących na nas oczu.

AK: Graliśmy też na Malcie i reakcja publiczności była podobna. To jest wprawdzie festiwal teatralny, więc ludzie mogli mieć inne nastawienie, ale pod koniec też były wiwaty. Widać też, że ludziom nie daje się dostępu do tego typu muzyki. Młodzież nawet nie wie, że istniejemy.

MP: Bo oni nawet nie mają szansy się dowiedzieć, was jest bardzo mało w mediach…


AK: Nas w ogóle nie ma w mediach! W ogóle takiej muzyki jest mało.

MP: A jakie macie plany na najbliższą przyszłość? Pracujecie nad czymś teraz?


JF: Pracujemy praktycznie bez przerwy od marca, więc od 10 listopada chcemy sobie zrobić krótką przerwę i odpocząć. Tym bardziej, że każdy z nas jest zaangażowany w inne projekty, nie ograniczamy się tylko do Kormoranów. W przyszłym sezonie na pewno będziemy grali „Romeo i Julię” w reżyserii Jacka Głomba. Właściwie to powinniśmy taki spektakl robić z 20 lat temu, a nie w wieku 40 lat, ale widzę po sobie i po kolegach, że jednak Romeo w 40-latku jeszcze żyje. Żyje i ma się dobrze.

Posłuchaj Kormoranów na żywo w Warszawie:
7.11, Teatr Studio, godz. 19 – Księżna d’Amalfi
8.11, Teatr Studio, godz. 21 – koncert Miasto
10.11, Teatr Studio, godz. 19 – Otello

(Monika Przybecka, „Robimy ponurą muzykę”, www.infotuba.pl, 7.11.2010)