Drukuj
One man show, pierwsza polska stand up comedy - tak za twórcami i stołecznymi recenzentami zapowiadaliśmy „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” w wykonaniu aktora Teatru Montownia Rafała Rutkowskiego. Sobotni (22 maja) występ na scenie legnickiego teatru nie pierwszy raz dowiódł, że wyrób czekoladopodobny nie jest jednak czekoladą. Stąd rozczarowanie.

Powyższe nie oznacza, że teksty były marne, aktor słaby (przeciwnie), a całość była wyłącznie stratą czasu. Publiczność się śmiała, czasami nawet zarechotała, co pewien czas nagradzając występ oklaskami. Nie w tym rzecz. Chodzi o rozczarowanie, które – jak zawsze - jest pochodną oczekiwania. Tu spotkał mnie zawód, bo zobaczyłem coś zupełnie innego, niż to spodziewane.

Jeśli spektakl „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” przygotowany przez dramaturga i reżysera Michała Walczaka do spółki z aktorem Rafałem Rutkowskim miał być polską odmianą amerykańskiej stand up comedy, to był jak piwo bezalkoholowe, papierosy beznikotynowe lub seks bezorgazmowy w podwójnej prezerwatywie. Bez mocy i pieprzu. Delikatny i bezpieczny. W żadnym momencie nie poszukujący nawet granic mieszczańskiego smaku, nie naruszający standardów poprawności politycznej. O przełamywaniu społecznych tabu obyczajowych i bezpośrednim prowokowaniu widzów nawet nie wspominając.

Owszem, w serii siedmiu skeczów było i o zakłamanym, wrednawym księżulku, którego kosmos dzielił od wyidealizowanej postaci księdza Mateusza z telewizyjnego serialu, i o głupawym wojskowym trepie tropiącym w gejostwie zagrożenia dla armii, było o blondynce szukającej pomocy u ginekologa-erotomana, o filmowym recenzencie antysemicie i pijaku, a nawet autoironicznie o artystach chałturnikach nabijających kasę na prowincji i w reklamie. Rzecz jednak w tym, że opowiadane historyjki były równie niegrzeczne, jak te odklepywane na okrągło na polskiej scenie kabaretowej. Po „wypikaniu” kilku słów uznawanych za wulgarne śmiało mogłyby znaleźć swoje miejsce w każdym programie telewizyjnym. Nawet w niedzielę po teleranku, albo po południowej transmisji na Anioł Pański lub Regina Coeli.

One man show Rafała Rutkowskiego zapewne nie jest klasycznym aktorskim monodramem kabaretowym, zawiera bowiem elementy improwizacji i zaczepek kierowanych w stronę widowni, ale do stand up comedy dzieli go tyle, ile wynosi dystans między Warszawą a Nowym Jorkiem. Zdecydowanie bliżej mu do solowych występów wykonawców takich jak Jerzy Kryszak, Marcin Daniec, Grzegorz Halama czy też ostatnio aktorskich solówek Cezarego Pazury i Andrzeja Grabowskiego. Zarówno co do metody, jak i treści.

Czy wyobrażacie sobie w polskiej telewizji lub na krajowej scenie lub estradzie żarty np. z katastrofy smoleńskiej, tygodniowej żałoby w rozmodlonym i płaczliwym wydaniu, z głośnego pochówku na Wawelu lub pośmiertnej i cudownej odmiany, jakiej w publicznym przekazie uległ tragicznie zmarły prezydent? Nie? Przecież dowcipy na ten temat były opowiadane i kolportowane (internet, sms) przez miliony Polaków. No właśnie! Były opowiadane, ale prywatnie. W stand up comedy padałyby ze sceny.

– W Polsce opowiada się historyjki, a na Zachodzie wygłasza opinie, żartem komentuje rzeczywistość. Boimy się jeszcze dzielić na scenie poglądami i przemyśleniami. Nasz humor przypomina czasem kawały dla przedszkolaków. Brak w nich odwagi i wyrazistości – mówił w jednym z wywiadów Grzegorz Halama.

Cechą nieodmiennie przypisaną stand up comedy jest bowiem humor prowokujący, a w radykalnej odmianie – łamiący wszelkie normy przyzwoitości i społeczne tabu. Jest jak nakłuwanie balonów poprawności wszelkiego rodzaju: politycznej, obyczajowej i artystycznej. Co ciekawe, na celowniku wykonawców tego gatunku są nie tylko różnej maści VIP-y i celebryci, ale także… sami widzowie (czasami opuszczający sale w czasie występów).

Gatunek ten zrodził się w Ameryce i tylko tam wykonywany jest w oryginale, nieodmiennie stając się źródłem rozlicznych skandali. „Dlaczego zawsze morduje się dobrych ludzi? John Lennon – zamordowany, John Kennedy – zamordowany A Reagan – postrzelony, raniony, ośmiokrotnie chory na raka, i ten sk... wciąż żyje!" – to próbka z klasyka gatunku, nieżyjącego już od 16 lat Billa Hicksa.

Polska widownia zna jednak tylko łagodniejszą, bo telewizyjną, formę tego typu rozrywki z programu HBO „Na stojaka”. Mimo to już niemieckiej jej odmiany prezentowanej np. w słynnym „Die Harald Schmidt Show” (RTL, SAT1) nie była w stanie zaakceptować. Głównie z uwagi na antypolskie akcenty, które się tam pojawiały (najłagodniejszy, ale najbardziej znany z dowcipów: „Zapraszam na urlop do Polski. Twój mercedes już tam jest!”).

Dlaczego zatem stołeczni krytycy tej miary, co Łukasz Drewniak, Joanna Derkaczew, Aneta Kyzioł czy Janusz Majcherek, wyjątkowo życzliwie oceniając „To nie jest kraj dla wielkich ludzi”, nazwali występy Rafała Rutkowskiego polską odmianą stand up comedy? Nie wiem. Zapewne, wysoko (i słusznie) oceniając małpie zdolności aktora, zastosowali wyłącznie teatralne (forma, nie treść) kryteria oceny. Podejrzewam też, że nie chcieli wylać rodzimego noworodka gatunku wraz z kąpielą. Niech zatem rośnie.

Grzegorz Żurawiński