Drukuj
12 lutego na ekrany polskich kin wchodzi wampiryczna komedia Juliusza Machulskiego „Kołysanka”. W jednej z głównych ról zobaczymy aktora doskonale znanego legnickiej publiczności teatralnej. Z Januszem Chabiorem, aktorem warszawskiego Teatru Rozmaitości, do roku 2006 związanym z Teatrem Modrzejewskiej rozmawia Bartłomiej Rodak.



*Boisz się horrorów?

– W dzieciństwie oglądałem je namiętnie. Największe wrażenie robiły na mnie te, które straszyły klimatem: trzeszczącymi schodami, skrzypiącymi drzwiami itp. Pozostawiały we mnie ślad, bo kiedy słyszałem na klatce odgłosy kroków, zatrzymywałem się ze strachu przed drzwiami. W późniejszych latach, wbrew intencji autorów, horrory nie robiły na mnie wrażenia, a wręcz w pewien sposób mnie śmieszyły. Nie dawałem się już nabierać.

*Teraz to twoim zadaniem jest wystraszenie, a może rozbawienie widza. W czarnej komedii Juliusza Machulskiego „Kołysanka”, która na ekrany kin wchodzi już 12 lutego, grasz nestora rodu wampirów...

– Kiedy zadzwonił do mnie Julek i zaproponował mi rolę 82-letniego dziadka, trochę mnie to przeraziło. Pomyślałem, że chyba ze mną nie najlepiej, skoro w wieku 46 lat mam grać starca, którego synem ma być w dodatku zaledwie cztery lata ode mnie młodszy Robert Więckiewicz. Zaraz jednak wyjaśnił, że to horror o wampirach, a jak wiadomo wampiry nie mają wieku. Dziadek ma wyglądać na osiemdziesiątkę, ale na prawdę ma 450 lat...
Zgodziłem się bez chwili wahania. Po przeczytaniu scenariusza tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że to świetnie napisana rola.

*Trudno zagrać wampira?
– W swojej osobowości dostrzegam pewne pierwiastki wampiryczne, więc nie musiałem się długo przygotowywać (śmiech). Dlatego cała przyjemność po mojej stronie. Jednak postać „złapałem” dopiero drugiego dnia zdjęciowego. Wciąż czułem, że coś jest nie tak, że jakiś element dziadka nie pasuje do reszty, a przez to postać jest niepełna. Wcześniej wydawało się, że była już w pełni ukształtowana, ale kiedy przyszły kamery, wiedziałem, że coś jest nie tak. Dopiero kładąc się spać raz jeszcze powtarzałem swoje kwestie i... nagle dziadek się we mnie narodził. Chodziło o jego sposób mówienia. Nie mogłem doczekać się następnego dnia, kiedy wejdę na plan i stanę się starym Makarewiczem. Wkręciłem się totalnie.
Trudno było z innego powodu. Po prostu nie mogłem się wyspać, bo kiedy wszyscy w cieplutkim łóżeczku przewracali się na drugi bok, ja byłem już na planie, żeby 2 godziny spędzić w charakteryzacji. I tak dzień w dzień. Któregoś dnia po malowaniu okazało się, że moje zęby wyparowały. Nigdzie ich nie było. Godzina rozpoczęcia zdjęć zbliżała się nieubłaganie, a dziadek był bezzębny. Cały plan stawał na głowie w poszukiwaniu szczęki. Minuty przed rozpoczęciem zdjęć rozbrzmiało triumfalne: „Są zęby!”. Okazało się, że ja, jak to dziadek, po prostu zawinąłem je w serwetkę i położyłem na parapecie, a sprzątaczka zrobiła resztę. Całe szczęście kierownik planu, nie czekając na efekty poszukiwań, zanurkował w kontener i odkopał zaginioną szczękę.

*O Wiktorze z „Made in Poland”, która to rola przyniosła ci wiele nagród, mówiłeś, że była napisana dla ciebie. A dziadek Makarewicz? Dobrze się czułeś w „ubraniu” wampira?
– Szybko zaprzyjaźniłem się z dziadkiem. Zacząłem mówić, myśleć, poruszać się jak on. Na planie miałem ogromną frajdę. Nie walczyłem z tą postacią. Ona mi się w pewnym sensie objawiła i byłem w niej aż do końca zdjęć. Poza tym to w ogóle największa spośród wszystkich moich dotychczasowych ról filmowych.
Wracając do „Made in Poland”, prawdopodobnie już w maju tego roku filmowa wersja w reżyserii Przemysława Wojcieszka pokazana zostanie na festiwalu w Gdyni. Tu także zagrałem Wiktora.

*Ostatni wywiad, jakiego udzieliłeś, odnalazłem w „Konkretach” sprzed pięciu lat, kiedy jeszcze pracowałeś w legnickim teatrze. Dlaczego tak rzadko mówisz o sobie?

– To proste. Chronię swoją prywatność, bo nie muszę się nią z nikim dzielić. Gdybym był politykiem, który kandyduje na stanowisko prezydenta, czułbym się w obowiązku istnieć publicznie, a że nie zamierzam startować w żadnych wyborach, nie widzę takiej potrzeby. Nie mam parcia, nigdzie się nie pcham. Wolę skupić się na pracy niż na przekazywaniu swoich przemyśleń społeczeństwu. Jestem wtedy, kiedy widz chce mnie oglądać.

*Od 2006 r. jesteś aktorem warszawskiego Teatru Rozmaitości. Dlaczego wyjechałeś?

– Kiedy ofertę pracy złożył mi Grzegorz Jarzyna - dyrektor najlepszego, moim zdaniem, teatru w Polsce, nie zastanawiałem się długo. Ten telefon był wyjściem na przeciw moim marzeniom - nowym miejscom, ludziom, wyzwaniom. Na legnickiej scenie przeżyłem 17 fantastycznych lat. Tu spędziłem piękną młodość, doświadczając świetnej przygody. Tu spotkałem wielu fenomenalnych ludzi. Tu pojawił się też Jacek Głomb, który potrafił wykrzesać z nas ogień. Aż stanęliśmy w szranki z tym światem, który na początku był nam przeciwny. To był okres burzy i naporu, to był piękny czas. Ale ten rozdział już za mną. 17 lat w tych samych „okolicznościach przyrody” sprawia, że chce się zaczerpnąć świeżego powietrza. Dlatego przyszedł czas na nowe i najważniejsze jest to, co dzieje się w tej chwili. Piękna przeszłość jest za mną, a niewiadoma przyszłość przede mną. Żyję teraz. Teraz jestem w nieustającej podróży. Wciąż wędruję, spotykam się z ludźmi. Cieszę się, kiedy mam się spakować, chwycić torbę na ramię i wyruszyć w drogę. To dla mnie ekscytujące.

*Czym dla ciebie jest owa nieustająca podróż?
– Jest wpisana w mój zawód. Wciąż się przemieszczam, pokonując kilometry, ale podróżuję także na scenie, wcielając się w poszczególne postaci. Dzięki temu aktorstwo daje mi ogromną satysfakcję, bo każdy dzień może przynieść coś nowego. Z moim teatrem dużo podróżuję po świecie. Graliśmy w Nowym Jorku, w Edenburgu, w Londynie, w Moskwie... W kraju odwiedzam wiele scen teatralnych i planów filmowych.
Wolny czas też spędzam w podróży. Razem z moją żoną Anitą Poddębniak rok w rok penetrujemy inny zakątek Europy. Wybieramy te miejsca, które wciąż jeszcze są w pewnym stopniu dzikie. Objechaliśmy na przykład całą Rumunię i Bałkany.

*Jesteś typem indywidualisty, a teatr to gra w drużynie...
– Każdy aktor jest w pewnym sensie indywidualistą zmuszonym do gry zespołowej. Dlatego prostsze jest bycie artystą takim jak malarz czy rzeźbiarz, bo jest autonomicznie odpowiedzialny za to, co się wydarzy. Z drugiej strony, jeżeli zespół nie składa się z indywidualistów, to taka zupa jest bez smaku. Aktor i reżyser to symbioza, w wyniku której tkamy sieć, w którą mają wpadać muchy. Ale nie zawsze to się udaje i tu pojawia się trudna sztuka kompromisu... Czasami to wkurza.

*Masz wybuchowy charakter?

– Potrafię się wk...wić, chociaż zdarza mi się to rzadko i oczywiście potem żałuję. Ale to dla mnie oczyszczające i twórcze, posuwa mnie do przodu. Wk..wiam się na różne sposoby: wewnętrznie, kiedy coś mnie wyprowadza z równowagi i wtedy nikt nie widzi, że wszystko we mnie buzuje, albo kiedy miarka się przebierze, wk...wiam się zewnętrznie i wtedy jest to kula ognista. Działa jednak na zasadzie komety: jasno świeci i szybko gaśnie.

*W jakich rolach czujesz się bardziej, a w jakich mniej komfortowo?

– Dostaję różne propozycje. Jeżeli jakiejś podróży nie chcę odbyć, odmawiam. Zawsze im większe jest wyzwanie, tym bardziej chcę się sprawdzić. Każdy z aktorów ma przypiętą jakąś łatkę, ale buntuje się przed tym i pragnie udowodnić, że odnajduje się także w innych rolach. Największa tragedia to jednowymiarowy scenariusz i postać, a do tego leniwy reżyser.

*Jaka jest, twoim zdaniem, kondycja polskiego aktorstwa?

– Nie jestem lekarzem, żeby oceniać czyjąkolwiek kondycję. Jestem aktorem i jak mówi pewna zasada: dupa jest od srania, a aktor od grania.

*A przyjąłbyś propozycję zagrania w reklamie?

– Na razie o tym nie myślę. Mam z czego żyć i mam nad czym pracować. Poza tym, co miałbym reklamować, proszek? Dotychczas nikt nie zaproponował mi reklamowania na przykład whisky za pięć milionów dolarów. Wówczas poważnie bym się zastanowił.

*Zanim zainkasujesz pięć milionów dolarów, masz jakieś inne plany?

– Co ma się zdarzyć, zdarzy się. Ilekroć o czymś myślałem intensywnie i bardzo mi na tym zależało, nic z tego nie wychodziło. Więc płynę z prądem strumienia i czekam na to, co się wydarzy. Jeżeli po drodze przytrafi się coś fajnego, to świetnie. A to, że życie potrafi zaskakiwać, ugruntowuje mnie w przekonaniu, iż jest piękne, nieogarnięte i cudowne.

*Dziękuję za rozmowę.


(Bartłomiej Rodak, „Mam coś z wampira”, Konkrety.pl, 3.02.2010)