„Zonę” zrobiliśmy w byłym WDK-u, „Plac Wolności” w niesamowicie urodziwej architektonicznie hali Milany. „Dziady” graliśmy w pawilonie handlowym przy ulicy Izerskiej, a „Samych” na dużej scenie. W ten sposób poznałem miejsca najważniejsze dla tego teatru i była to dla mnie jakaś przygoda. Z Bohdanem Cieślakiem – architektem, pedagogiem, scenografem, współpracownikiem Lecha Raczaka i Teatru Modrzejewskiej rozmawia Katarzyna Gudzyk.



*Pański pobyt w Legnicy wiąże się z wystawą „Odczucia czasu”, ale na koncie ma pan też spektakle robione dla Teatru Modrzejewskiej.
– Projektem towarzyszącym „Miasta” jest poplenerowa wystawa studentów ASP z Poznania. Od kilku lat przyjeżdżamy tu na plenery, ale rzeczywiście to nie jedyna płaszczyzna mojej działalności. Na koncie mam też cztery sztuki, które powstały w Legnicy. Pierwsza była „Zona”, która miała premierę w 2003 roku. Później powstały „Plac Wolności” i „Dziady”, robione z Lechem Raczakiem, i „Sami” z Kasią i Pawłem Wolakami. Co ciekawe, za każdym razem pracowałem w innej przestrzeni. „Zonę” zrobiliśmy w byłym WDK-u, „Plac Wolności” w niesamowicie urodziwej architektonicznie hali Milany. „Dziady” graliśmy w pawilonie handlowym przy ulicy Izerskiej, a „Samych” na dużej scenie. W ten sposób chyba poznałem miejsca najważniejsze dla tego teatru i była to dla mnie jakaś przygoda.

*Legniczanie przywykli do tych miejsc i często nie zwracają na nie uwagi. Ale mówi się też o specyfice legnickich przestrzeni czy architektury, jak miasto wpływa na percepcję kogoś, kto tu przyjeżdża?
– Pracuję w ASP i jestem projektantem wnętrz, co sprawia, że niejako zostałem naznaczony tą specjalnością. Pierwsze wrażenia dotyczące przestrzeni czy architektury miasta były naprawdę piorunujące. Widać, że niektóre budynki to realizacje naprawdę wysokiej klasy, ale równie silne wrażenie wywołują pęknięcia, o których wspomina czasem Jacek Głomb. One są widoczne w nagle urywających się ciągach przestrzennych. We wprowadzonych nagle, zupełnie absurdalnych, rozwiązaniach architektonicznych. Paradoksalnie jednak ów kontrast uwidacznia urodę fragmentów, które ocalały. To, co zostało w mojej głowie po pierwszym pobycie tutaj, sprawiło, że zdecydowałem się przywieźć do Legnicy moich studentów.

*I takie były początki „Odczuć czasu”, wystawy, którą już po raz drugi możemy oglądać w holu teatru?
– Opowiedziałem Jackowi o moich wrażeniach z Legnicy, o przemyśleniach, szkicach, pracach, fotografiach, które zresztą robię do dziś, bo za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, coś mnie zaskakuje. Powiedziałem, że tym wszystkim, co tu zobaczyłem, chciałbym podzielić się z moimi studentami i Jacek to podchwycił. Przyjechaliśmy na pierwszy plener, który służył temu, by obejrzeli te przestrzenie świeżym, nieobciążonym okiem, dokonali rejestracji i wstępnie to przetworzyli. Te prace tak za pierwszym, jak i za drugim razem, złożyły się na poplenerową wystawę „Odczucia czasu”. Chciałem, aby nie były to prace dookreślone, ale impresje, które powstały dzięki krótkotrwałym impulsom. Okazało się zresztą, że takie bodźce mogą uświadamiać coś bardzo głębokiego i istotnego. Mówić szerzej o rzeczywistości tego miasta, dlatego zależało mi, aby wystawa była dopełnieniem festiwalu.

*Na ile zatem czas – leitmotyw obydwu wystaw – był inspirujący dla uczestników projektu?

– Myślę, że to doświadczenie bardzo inspirujące. Plener pozwolił im obserwować ślady historii, tajemnicze stemple zapisane w przestrzeni mówiące coś o ludziach, których już nie ma. Może to górnolotne, ale duchy przeszłości zawsze wywołują jakieś skojarzenia. Pojawiło się dużo prac surrealistycznych czy humorystycznych. Dialog między człowiekiem a przestrzenią nie został naznaczony nostalgią. W tych rejestracjach widać, jak subiektywnie można postrzegać przestrzeń. Ja i moi koledzy – prof. Eugeniusz Matejko i dr Agnieszka Jelewska-Michaś – tylko je skonkretyzowaliśmy. Dopilnowaliśmy, aby powstały jakieś propozycje formalno-przestrzenne.

*A na ile czas i przestrzeń inspirują pana jako scenografa?
– Każdy spektakl to jakieś zagęszczenie czasu i rzeczywistości. Bywa, że w godzinę musimy opowiedzieć cały tydzień. Taką przygodę miałem z „Zoną”. W filmie czas rzeczywisty jest prawie odczuwalny, ale w teatrze dysponowaliśmy innymi środkami. Tu czas wiąże się integralnie z przestrzenią i zawsze rodzi się pytanie, jak zasugerować widzowi, że minął tydzień. W takich przypadkach wiele zależy od scenografa, szczególnie, gdy gra się w nietypowych przestrzeniach, bo tam scenograf rzeczywiście współtworzy spektakl. Wyznacza formę, znak przestrzenny, sposoby komunikowania się. Dzięki temu w teatrze odczuwa się czas. Scenografia w jakiś sposób ustawia spektakl, dlatego kiedy dostaję od Leszka teksty, staram się je mocno analizować. Zawsze jednocześnie powstaje kilka rozwiązań przestrzennych. Bo w tej pracy, szczególnie w takich przestrzeniach, trzeba pozbyć się bloków myślowych. Tego próbuję nauczyć moich studentów. To wiedzą też świetni, sprężyści legniccy aktorzy, którzy naprawdę dobrze reagują na przestrzeń. Między aktorem a przestrzenią zawsze wytwarzają się skomplikowane związki, ona wyzwala określone reakcje, bo w każdym wnętrzu gra się inaczej.

*Korzysta pan z tekstu, ze wskazówek reżysera, ale muszą być też jakieś interakcje z przestrzenią. Konkretne miejsca wywołują chyba skojarzenia, powstaje impuls, że można tu zrobić coś innego niż wszędzie?
– Gdyby ograniczyć się tyko do analizy czy przetworzenia tekstu na obrazki, nie można by zrobić premiery. Jeżdżę na wizje lokalne tych przestrzeni. Podobnie jak aktorzy, ja też muszę zareagować na przestrzeń, wprowadzić pewne rozwiązania formalne. Ale są też paradoksy, bo jednocześnie spektakl musi mieć potencjał, by żyć własnym życiem w różnych miejscach, tak było m.in. z „Zoną”, którą graliśmy w różnych przestrzeniach. To znaczy, że forma musi być tak wymyślona, by mogła funkcjonować w różnych realiach. Ale każda przestrzeń wywołuje we mnie jakieś wrażenia, nie ma sytuacji obojętnych.

*A gdzie pracuje się panu lepiej, w pozateatralnych przestrzeniach czy jednak na klasycznej scenie? Rodzaj przestrzeni ma na pewno konsekwencje dla spektaklu?
– Kiedy dostaję tekst i wiem, że coś będzie grane na scenie pudełkowej, wcale nie myślę o przestrzeni pudełka, ale o zdarzeniu w przestrzeni. Dla mnie nie ma większego znaczenia, czy działam w przestrzeni postindustrialnej, klasycznym pudle, czy w plenerze, bo każdą przestrzeń i tak trzeba inaczej rozegrać. Pomaga mi w tym wykształcenie. Najwyższe znaczenie ma przestrzeń sama w sobie. Nawet kiedy pracuję w małej przestrzeni, myślę o niej jak o plenerze. Chodzi o to, żeby otworzyć głowę, a to, co powstało, zagęścić, zsyntetyzować i zamknąć w formie.

*Przed panem kolejna realizacja w Legnicy, czy to znaczy, że miasto jest przestrzenią, w której dobrze się panu pracuje?
– Czuję się prawie jak legniczanin. Miasto poznałem, chociaż nadal odkrywam jego detale, przestrzenie, architekturę. Legnica zmienia się pod wpływem różnych czynników. Ostatnia taka zmiana wiąże się z kataklizm. To miasto jest dla mnie bardzo specyficzne i odrębne. Podobnie jest z teatrem, który jest chyba najbardziej gorących miejsc, w jakim pracowałem i dlatego bardzo lubię tu przyjeżdżać. Legnica to miejsce wyjątkowe i myślenie w tych przestrzeniach o zadaniach teatralnych to przeżycie. Te pęknięcia i surrealizm sprawiają, że miasto żyje, w nim też powstały jedne z ważniejszych dla mnie spektakli.

*Dziękuję za rozmowę.

(Katarzyna Gudzyk, „Żeby głowę otworzyć…”, Konkrety.pl, 30.09.2009)