W piątek 14 sierpnia na ekrany polskich kin wchodzi polsko-czeska komedia "Operacja Dunaj". Z Jackiem Głombem, reżyserem filmu o inwazji polskiej armii na Czechosłowację w 1968 roku, zagubionym czołgu i poczuciu winy rozmawia Mariusz Urbanek.



Z tym czołgiem zgubionym gdzieś na granicy polsko-czechostowackiej to prawda?

- Opowiedział mi o tym Michał Sabadach, właściciel Muzeum Ludowego Wojska Polskiego i Armii Czerwonej w Uniejowicach pod Złotoryją. W nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 roku na swoim podwórzu usłyszał nagle ogromny huk. Wyskoczył z domu, a tam pluton czołgów polskich i radzieckich.

Polacy i Rosjanie razem?

- Tak. Okazało się, że rosyjski oficer, znajomy Michała, wpadł do niego po drodze na Czechosłowację. Nie chciał oczywiście powiedzieć, dokąd jadą, ale w końcu wódka osłabiła jego rewolucyjną czujność i w głębokiej tajemnicy zdradził, że czołgi idą na pomoc czeskim komunistom. Michał postanowił powstrzymać inwazję, czyli postawił wódkę i pili trzy dni. Na czwarty dzień w Uniejowicach zjawiły się specsłużby i okazało się, że jednego czołgu brakuje. Tyle opowieść Michała Sabadacha, co do której nie mam już dziś pewności, czy taką ją usłyszałem, czy wymyśliłem...

Zaginięcie czołgu potwierdziło się?

- Na tę historię nakładają się opowieści spod Złotoryi, ze był w 1968 roku czołg, którego załoga zdezerterowała i utopiła maszynę w jeziorze, albo że czołgiści zwariowali i pojechali walczyć z Niemcami, a ponieważ najbliżsi byli w NRD, więc pojechali do NRD. W książce pułkownika Leszka Pajórka o inwazji na Czechosłowację jest napisane, że jedna maszyna rzeczywiście zaginęła. Dalej zaczęła działać wyobraźnia scenarzystów. Roberta Urbańskiego i Jacka Kondrackiego. Dopowiedzieliśmy dalszy ciąg tej historii, pokazując, co by było, gdyby ten zaginiony czołg pomylił trasę, zepsuł się i wjechał na przykład w przydrożną gospodę.

Ma pan wyrzuty sumienia, że Polska wzięła w 1968 roku udział w inwazji na Czechosłowację?
- Nie mam powodu, miałem wtedy cztery lata... Ale w latach 90. jeździłem często z teatrem do Usti nad Łabą, to były tereny, przez które szły w 1968 roku polskie czołgi. Pamiętam gospody, w których na dźwięk polskiego języka robiło się nagle kwaśno. Milkli ludzie, którzy mogli tamte lata pamiętać. To wtedy po raz pierwszy pojawił się pomysł, żeby opowiedzieć tę historię tak „ku porozumieniu". Nie po to, żeby bić się w piersi, ale wykonać wobec Czechów gest.

Akt ekspiacji?
- Są w naszej historii momenty nie tylko chwalebne, a myślę, że akurat atak na Czechosłowację jest jednym z najbardziej wstydliwych. Szczególnie, że część kadry oficerskiej, która brała udział w tej inwazji, jest z tego cały czas dumna. Podczas przygotowań do filmu miałem rozmowy, podczas których włosy na głowie stawały mi dęba. Słuchałem, że z punktu widzenia wojskowego była to operacja wybitna. Ale jaka właściwie miała być, skoro nikt się nie bronił?

Oszalałe teutońskie hordy wyciągnęły szpony po bratnią Czechosłowację! A biedny lud czechosłowacki skamlał z bólu i wołał ratunku! - tak oficerowie LWP w pana filmie przedstawiają zwykłym żołnierzom powody najazdu.

- O tym, jak bardzo jest to historia wstydliwa, świadczy, że jest w Polsce nadal zamiatana pod dywan. 40. rocznica interwencji przeszła u nas bez większego echa. Nie przypominam sobie też, żebyśmy kiedykolwiek Czechów za sierpień '68 przeprosili, tak jak przepraszaliśmy na przykład za akcję „Wisła".

Generał Jaruzelski, który brat udział w tej operacji, przeprosił.
- On mógł przepraszać najwyżej w swoim imieniu. Przeprosiny w imieniu narodu powinny być ze strony parlamentu albo rządu.

Nie sądzi pan, że najpierw film o interwencji w 1968 roku powinni zrobić Czesi?

- Przez 18 lat, kiedy już było można, nie zrobili. Ani oni, ani my, ani Rosjanie. Więc pomyślałem, że może robiąc ten film, uda nam się do Czechów uśmiechnąć. Do nich i do historii.

Nie chciał pan rozdrapywać ran?

- Nie. Choć pewnie część osób się w Polsce oburzy, bo w naszym kraju nie ma zwyczaju mówienia o historii w sposób zabawny, ironiczny. W Polsce z poważnych spraw nie robi się jaj.

Jak to? A „Gdzie jest generał?", a „Jak rozpętałem II wojnę światową?", a „Giuseppe w Warszawie", nawet „Czterej pancerni i pies". Tam, gdzie nie mamy czego się wstydzić, potrafimy się śmiać.
- Oczywiście, możemy dołożyć jeszcze „Eroicę", choć kiedy powstawała, towarzyszyły jej bardzo negatywne głosy krytyki. Ale od „CK. Dezerterów" nie ma w polskim kinie historycznego filmu, który byłby choć bliski konwencji, w której zrobił swój film Janusz Majewski. Straciliśmy zdolność lekkiego opowiadania o przeszłości. Historia na ekranie sprowadziła się do polityki historycznej i martyrologicznych dzieł, takich jak „Katyń", „Popiełuszko", „Generał Nil". Nie kwestionuję ich celowości, ale język, którym mówimy dziś o historii, jest zbyt jednostronny.

Ostatecznie zrobił pan tragikomedię w czeskim stylu.
- Zazdroszczę Czechom umiejętności opowiadania o przeszłości. Nie wiem, czy wynika to z ich cech narodowych, czy z tradycji, że potrafią mówić o swojej historii tak, jak robi to teraz na przykład Jan Hrebejk. Że nikomu tam nie przeszkadzają filmy historyczne, które posługują się konwencją komedii. To tradycja szwejkowska, którą było u nas widać jeszcze w przygodach strzelca Dolasa, ale potem zanikła.

Domyśla się pan, dlaczego?

- Nie wiem. Jacek Kondracki tłumaczył mi, że mimo wszystko łatwiej było o takie filmy, gdy byliśmy bliżej wojny. Bo z jednej strony ludzie jeszcze pamiętali, jak było naprawdę, z drugiej taki sposób opowiadania był alternatywą dla wizji martyrologicznej. Teraz już nie pamiętamy, więc został już tylko patos. Historia stała się historią oficjalną. Zrobiliśmy się przez to śmiertelnie poważni i nudni.

Opiekunem artystycznym „Operacji" byt Jiri Menzel, laureat Oscara za „Pociągi pod specjalnym nadzorem", a ostatnio twórca obsypanego nagrodami filmu „Obsługiwatem angielskiego króla". Chciał pan zamknąć usta ewentualnym krytykom?
- Film jest moim debiutem, a debiutowanie w wieku 45 lat jest ryzykowne. Nie ma więc co ukrywać, że chodziło także o danie producentom poczucia bezpieczeństwa, że 8 min zł na produkcję na pójdzie na marne. A Menzel jest zawodowcem najwyższej klasy.

Długo musiał go pan przekonywać?

- Na opiekę artystyczną zgodził się od razu, a później zgodził się także zagrać w filmie jedną z ról.

Miał wpływ na scenariusz?
- Miał. Ale jego uwagi nie dotyczyły rzeczy zasadniczych, raczej pewnych filmowych zabiegów, które doprecyzowały opowieść. Przekazywałem je scenarzystom, oni na jedne się zgodzili, na inne nie. Najbardziej dziwiły go niektóre sceny dotyczące polskiej części akcji filmu, na przykład procesja, autentyczna przecież, żegnająca czołgi. Nie chciał wierzyć, że polskie wojsko wracające z Czechosłowacji witało na ulicach Wrocławia 100 tysięcy łudzi. Musiałem mu pokazywać zdjęcia opublikowane w „Karcie". Przychodził też na montaż filmu.

Wtrącał się?
- Nie. Żartował, że jak nic od niego nie będę chciał, to mu nie zapłacą za opiekę artystyczną. Więc rozmawialiśmy. Dał mi też swojego montażystę Jiriego Brożka, choć być może zrobił to po to, żeby mieć wszystko pod kontrolą (śmiech). Potem dochodziło do bardzo zabawnych scen, bo jego własny montażysta bronił mnie przed mistrzem. „Może ty byś tak to opowiedział - mówił panu Jiriemu - ale to jest film Jacka".

Zapytał pan go, dlaczego Czesi nie zrobili dotąd filmu o 1968 roku?

- On ma bardzo surowe zdanie o swoich kolegach reżyserach i o swoim narodzie i z tego wynikała jego odpowiedź. Mnie powiedział co innego: „Wy, Polacy, nie macie się czego wstydzić. Jeśli ktoś powinien się czuć winny, to Rosjanie". Mówił też w wywiadach, które można znaleźć na YouTube, że cieszy się, że „Operacja Dunaj" jest komedią, ponieważ właśnie tak należy opowiadać o tamtych czasach. A mnie pocieszał: „Niech się pan nie boi komedii. Niech pan zobaczy, co zostało z całego światowego kina: Charlie Chaplin i Buster Keaton". „A Bergman?" - zapytałem. Żachnął się. „Co tam Bergman, ja chciałbym już kręcić tylko nieme filmy, bo gadanie w filmie nie ma sensu".

Postać Oskara grana przez Menzla w „Operacji..." jest wśród Czechów najbardziej propolska. Kale Czechom brać przykład z Polaków, którzy w przypadku podobnej interwencji na pewno by się nie poddal
i...
-I słyszy w odpowiedzi, że jak się szaleje tak jak niektórzy podczas ostatniej wojny, to się ma potem kraj zrównany z ziemią. Myślenie Oskara jest rzeczywiście bliskie myśleniu Menzla, choć ta postać wcale nie była pisana z myślą o nim.

Było oczywiste, że Czechów w „Operacji..." zagrają Czesi?
- Kiedy proponowałem role wielkim czeskim aktorom: Evie Holubovej, Jarkowi Duśkowi, Rudolfowi Hrusinskiemu, Jiriemu Menzlowi, Bolkowi Polivce i jeszcze paru innym, reagowali bardzo dobrze. Nie mieli wątpliwości, czy zagrać, a Eva Holubova powiedziała wręcz, że traktuje to jako swój obowiązek narodowy. A potem na planie bardzo pilnowali czeskiego ducha w filmie.

Wspominali rok 1968?
- Owszem ale to były raczej wspomnienia towarzyskie niż kombatanckie. Spory dotyczyły postaw bohaterów filmu, tego, czy określona postać, na przykład sekretarz partii Gustav, mogła zachować się w taki, a nie inny sposób. Dlatego jestem przekonany, że niezależnie od tego, co powiedzą krytycy, nie ma w tym filmie centymetra kłamstwa, jeśli chodzi o jego „czechizm".

Polak zrobił czeski film?

- Czeski, ale w tym dobrym rozumieniu... Po pierwsze, film nie miał kłamać ani w przedstawianiu Polaków, ani Czechów, a po drugie, miał zachować czeski sposób opowiadania. O wizję naszego bohaterskiego, choć czasem nie całkiem, narodu byłem spokojny, do Czechów musiałem znaleźć klucz. I tym kluczem okazało się właśnie zaangażowanie czeskich aktorów na planie. Oni autentycznie tym filmem żyli i bardzo chcieli, żeby to był film prawdziwy.

Udało się?

- Pewne pomysły zostały bardzo zabawnie potwierdzone. Byliśmy już po miesiącu zdjęć, gdy zadzwonił do mnie Tadeusz Oratowski, pułkownik w stanie spoczynku, który brał udział w interwencji w 1968 roku i chciał mi przysłać swoje wspomnienia, bo może się przydadzą.

Przysłał?
- Przysłał. One nie mogły już specjalnie zmienić scenariusza, ale potwierdziły pewne tezy scenarzystów, które wydawały się od początku do końca efektem ich wyobraźni. Jest w tych wspomnieniach zepsuty czołg T-34, a więc sytuacja podobna do filmowej, do którego ów późniejszy pułkownik jedzie z żołnierzami wozem naprawczym. Przyjeżdżają i widzą tłum tłoczących się i coś głośno pokrzykujących. Przekonani, że to antypolska demonstracja, odbezpieczyli broń i zaczęli rozpędzać Czechów. Wtedy zobaczyli żołnierza w akcie erotycznym z czeską dziewczyną, któremu kibicowała cała wieś... Wcześniej spotkaliśmy się z zarzutem, że podobne rzeczy zawarte w scenariuszu, choć bez kibicującego tłumu, były wtedy niemożliwe. Okazało się, że jak najbardziej były...

Trochę jednak poprawia pan historię. Załoga polskiego czołgu, która atakuje czołg radziecki w obronie „swoich Czechów", to wizja piękna, ale mocno nieprawdziwa.
- Film pozwala na takie zabiegi. Wyznajemy zasadę - autorem jest Bartek Straburzyński, nasz „nadworny" kompozytor muzyki - „niech prawda nigdy nie stanie na przeszkodzie opowiedzeniu ciekawej historii". I kiedy tylko robimy to prawdopodobnie, to znaczy nie pojawiają się na przykład kosmici, wszystko jest dopuszczalne, a prędzej czy później może nawet okazać się prawdą. Przecież historia składa się z wydarzeń po latach wyglądających na całkowicie nieprawdopodobne. Ile osób wie, że po II wojnie światowej o mały włos doszłoby do konfliktu polsko-czeskiego o Kotlinę Kłodzką? Czeskie i polskie pułki szły już na siebie i rozdzielili je dopiero Rosjanie.

Podział aktorów w filmie powtórzył w sposób naturalny tamten podział z 1968. Polacy byli agresorami, Czesi zostali napadnięci.
- Rywalizacja na planie polegała na czym innym. Odbyło się coś w rodzaju polsko-czeskiego meczu aktorskiego, konkurencja stylów gry, sposobów kreacji. Byli głośni aktorzy czescy, a z naszej strony Zbyszek Zamachowski, Maciek Stuhr, Tomasz Kot, Przemysław Bluszcz, aktorzy legniccy. Przyglądanie się temu było bardzo intrygujące, bo czasem, zwłaszcza w wypadku Bolka Polivki, do końca nie miałem pewności, czy on jeszcze „robi sobie jaja", czy już gra. Aktorstwo Polaków jest bardziej racjonalne.

Film nie będzie dubbingowany?
- Będą napisy. W Polsce na czeskich dialogach - polskie, w Czechach na dialogach polskich
- czeskie. Uważam, że czasy, kiedy Hermann Brunner mówi po polsku: „Rączki, rączki, Hans", powinny się skończyć. Dzięki temu nie straciliśmy nic z wdzięku i uroku nieporozumień wynikających z różnic między naszymi językami, pozornie podobnymi, a jednak bardzo różnymi.

„Operacja Dunaj" była na początku spektaklem w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy.
- Bez spektaklu nie byłoby filmu.

Ale spektakl recenzje miał średnie.
- Powiedzmy, że były różne. Spektakl był pęknięty z paru powodów. Po pierwsze, dlatego że nie do końca udało nam się w nim przeprowadzić metafory snu, której zresztą w filmie nie ma. A trochę dlatego, że do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość i postulat budowy państwa porządnych ludzi, jaki zgłasza jedna z postaci spektaklu, która w akcie ekspiacji za polskie winy postanawia stanąć na czele państwa polsko-czeskiego, nagle stał się bliski programowi PiS. Ludzie zaczęli dziwnie na ten spektakl patrzeć.

Od razu pan wiedział, że to historia na film?

- Nic nie wiedziałem, to był splot okoliczności.. Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych szukała nowych tekstów, z naciskiem na komediowe i nieromantyczne. A my właśnie taki tekst mieliśmy. Włodek Niderhaus, dyrektor Wytwórni, zaryzykował i za to mu chwała. A poza tym ja jestem z pokolenia „Czterech pancernych" i zawsze strasznie chciałem przejechać się czołgiem. Nigdy nie byłem w wojsku (mam wywalczoną za pierwszej „Solidarności" kategorię E), nie udało mi się w teatrze, gdzie czołg był drewniany, więc nakręciłem film.

Fan „Czterech pancernych"? Przecież to komunistyczna propagitka, fałszująca historię. Nie słucha pan historyków występujących w telewizji?

- Mam to gdzieś. Nie oglądam tego filmu, żeby uczyć się z niego historii, tylko żeby zobaczyć,  jak po raz kolejny dobro zwycięża zło, a Gustlik ratuje Honoratę i bije przeważnie wroga.

„Czterej pancerni" to byt czeski film?

- Nie, ale był zgrabnie opowiedziany i dobrze zmontowany. Owszem, absurdalny, ale zarzut fałszowania historii mogą mu stawiać tylko ci, którzy naprawdę wierzą, że jeden czołg może wygrać wojnę światową.

W teatrze stworzył pan sposób mówienia o historii nazwany już stylem legnickim.

- Od początku wiedziałem, że muszę zrobić „Operację" z „moją" legnicką drużyną: scenografem Małgorzatą Bulandą, Robertem Urbańskim i Bartkiem Straburzyńskim. Stąd też legniccy aktorzy i świetne debiuty filmowe Magdy Biegańskiej, Joanny Gonschorek i Bogdana Grzeszczaka. Ale ta opowieść jest związana z Legnicą także dlatego, że rozkazy w 1968 szły właśnie z Legnicy, bo tu stacjonowało radzieckie dowództwo. I to tu na lotnisku przetrzymywano Aleksandra Dubćeka i innych czeskich przywódców przed wysłaniem ich do Moskwy.

Legnica jest tematem najgłośniejszych pana spektakli: „Ballady o Zakaczawiu", „Wschodów i zachodów miasta" czy „Łemka". Co takiego jest w tym mieście?
- Jadąc do Legnicy na początku lat 90. po raz pierwszy, wyobrażałem sobie garnizonowe miasteczko pełne Rosjan, w którym dominuje beton. To była przecież „mała Moskwa". Tymczasem mimo deszczu, który lał tamtego dnia, Legnica urzekła mnie swoją urodą. Oczywiście widać było różne industrialne koszmarki, ale im bliżej centrum, tym bardziej objawiało mi się piękne XIX-wieczne miasto, o zdewastowanej, ale fascynującej architekturze.

Nie wiedząc nic o Legnicy, zaczął pan opowiadać legniczanom o ich mieście. To dość bezczelne.

- Ja nie opowiadam o Legnicy takiej, jaka była naprawdę. Oczywiście biorę z historii elementy prawdziwe, ale na ich podstawie układam własną opowieść. Buduję legendę tego miasta, bo teatr jest od tworzenia mitów. Najważniejsze dla mnie jest, żeby ludzie chcieli to, co robię, oglądać. I jeśli tak będzie z moim filmem, jeśli ludzie odnajdą w nim swoje własne historie, to mi to zupełnie wystarczy.

Zaczęto się od spektakli, w których wykorzystywał pan różne zapomniane miejsca Legnicy. Najpierw „Pasja" w starym kościele ewangelickim, potem „Zły" wg Tyrmanda w hali fabrycznej.

- W Legnicy akurat zaczęła się wojna mafii, były gangsterskie porachunki, wybuchały bomby, ginęli ludzie. Postanowiłem zrobić spektakl o tym, że pojawia się ktoś, kto miasto ratuje. Ale nie mogłem tego zrobić w budynku teatru. Chciałem, żeby były pościgi i prawdziwe samochody. W taki sposób trafiliśmy na fantastyczną starą halę na Jagiellońskiej.

Po co chodzić do teatru w fabrycznej hali, gdzie można się tytko ubrudzić?

- Chciałem przekonać ludzi, że teatr nie musi być nudną akademią. Pomyślałem, że jeśli wprowadzimy go w inną przestrzeń, to ludzie przyjdą nie tylko na spektakl, ale także zobaczyć nieznane miejsce. Na dziedziniec zamku, żeby obejrzeć „Don Kichota nocą", do rosyjskich koszar, żeby zobaczyć „Koriolana". Byliśmy pierwszymi, którzy po wyjściu z Legnicy Rosjan „zdobyli" zamknięte przez pół wieku pruskie, a potem ruskie koszary.

Najgłośniejszy pana spektakl, „Ballada o Zakaczawiu”, był grany w zamkniętym od dawna kinie Kolejarz.
- Ktoś opowiedział mi historię o Benku Cyganie, złodzieju i kulturyście, postaci w Legnicy legendarnej. Najpierw chciałem o nim napisać tekst do gazety, potem postanowiłem zrobić spektakl. Ale kiedy poszedłem na Zakaczawie, zrozumiałem, że to nie będzie spektakl o Benku, ale o całym Zakaczawiu, zniszczonej i skazanej na zapomnienie „złej" dzielnicy miasta.

Krytycy długo krzywili się na pana teatr.

- Powiedzmy wprost, pisano, że robię teatr słuszny, ale artystycznie do dupy. Polska krytyka najpierw nas pomijała, potem zaczęła zauważać, ale krytykowała, dopiero na koniec, kiedy zaczęły się sypać na nas nagrody, zaczęła chwalić. Nawet ojciec polskiej krytyki teatralnej Jacek Sieradzki, który kiedyś napisał, że teatr legnicki pachnie słomą, zaczął mówić o legnickim stylu teatralnym.

To znaczy?
- Ktoś napisał, że robimy w Legnicy „teatr do śmiechu i do płaczu". I tak właśnie jest. Bo teatr jest od opowiadania takich historii.

Pana legnickim spektaklom zarzucano, ze PRL wypada w nich zbyt ciepło, sentymentalnie i bez IPN-owskięj dociekliwości.
Nie boi się pan, że film też spotka się z takimi zarzutami?
- PRL to przecież był świat, w którym wszyscy żyliśmy. Większość z nas go pamięta i nie obraża się na to, jaki był. Panowie prokuratorzy niech sobie dłubią, gdzie chcą, nie obchodzi mnie to.

Pisano nawet, że komunistyczna Polska w wydaniu Głomba ma wdzięk retro. To brzmi jak oskarżenie.

- Ja nie piszę podręczników do historii. Patrzę na świat, który nie ma jednej historii, dobrej albo złej. Bo nie ma ludzi tylko dobrych albo tylko złych. Właśnie tacy są moi bohaterowie. Mają zalety, ale mają też mnóstwo wad.

Debiut filmowy w wieku 45 lat, po kilkudziesięciu spektaklach w teatrze, to trudne doświadczenie?
- Przygotowując się, kupiłem sobie amerykańską książkę „Jak kręcić filmy", na okładce której pewien bardzo poważny reżyser mówi, że gdyby przeczytał ją wcześniej, robiłby jeszcze lepsze filmy. Nie wymienię jego nazwiska, bo rady w tej książce są mniej więcej takie, że jak się jedzie na dokumentację filmu, to trzeba włożyć ciepłe spodnie i skarpety, a do plecaka wodę mineralną i kompas, na wypadek, gdyby zgubiło się w lesie drogę. Uznałem, że moja filmowa dziewiczość i teatralne doświadczenie są warte więcej niż kupienie kompasu i zmiana skarpetek.

Potwierdziło się?
- Starałem się nie zawieść zaufania moich współpracowników, na czele z Jackiem Petryckim, operatorem. A prywatnie chciałem sprawdzić, czy reżyseria filmowa to rzeczywiście tak poważny zawód, jak mówią, czy jednak trochę kuglowanie. Bo nie ma co ukrywać, że artyści teatralni mają do filmu stosunek dość ironiczny.

Może zazdroszczą?

- Nie, to wynika z tego, że reżyserom teatralnym udaje się w kinie częściej niż odwrotnie.

Premiera „Operacji..." odbyła się 4 sierpnia w Nowej Rudzie. Dlaczego tam?

- To było moje marzenie. Nie wielka sala w jakimś multipleksie, nie żadne Złote Tarasy, tylko dom kultury w mieście blisko granicy, przez które jechały czołgi w 1968 roku. A w Nowej Rudzie jechały prawie koło domu kultury. Spotkałem tam świetnego faceta, dyrektora ośrodka kultury Wojtka Kołodzieja który wszystko zorganizował. I tam było to prawdziwe wydarzenie.             
 


 Jacek Głomb (r. 1964) - reżyser i dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, jako jedyny byt dwukrotnie laureatem nagrody głównej ogólnopolskiego konkursu na wystawienie polskiej sztuki współczesnej. Zmienił prowincjonalny teatr w jedną z najgłośniejszych scen w Polsce, tworząc teatr polityczny - m.in. „Obywatel M. Historyja" (spektakl o Leszku Millerze), „Zabijanie Gomułki”. „Łemko". Bardzo mocno związany jest z Legnicą poprzez pisane specjalnie i wyreżyserowane dla teatru sztuki, m.in. „Balladę o Zakaczawiu" oraz „Wschody i zachody miasta", spektakle o przenikaniu się w „małej Moskwie" wpływów polskich, rosyjskich, niemieckich i żydowskich. „Operacja Dunaj", która pierwotnie była spektaklem teatralnym, jest jego debiutem filmowym.
 
(Mariusz Urbanek, „Nasz wstyd w czeskim stylu”, Gazeta Wyborcza – Duży Format, 13.08.2009)