„Jonasz”, monodram w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz, wzbudził mieszane uczucia. Część widzów premiery nie mogła wyjść z zachwytu i nad grą aktorską Tadeusza Ratuszniaka, i nad sposobem przedstawienia biblijnej historii. Część kwitowała całość jednym słowem – nuda. Tak popremierową relację zaczyna Kinga Kruczek w bezpłatnym tygodniku lokalnym Gazeta Piastowska.

- Za długo się rozkręcał – twierdzi Marzena z Legnicy. – Monodram powinien trzymać w napięciu przez cały czas. Mnie nie trzymał.
Podobnego zdania jest inny legniczanin, który cieszył się, że monodram trwał tylko około 40 minut.

Prawdziwy do końca


- Było to może ciekawe, ale za bardzo moralizatorskie i drugi raz bym na to nie poszedł – wyjaśnia Adam z Legnicy. – Trochę się wynudziłem.
Nie zgadzam się – czas poświęcony na obejrzenie tego spektaklu nie jest czasem straconym. Warto obejrzeć znakomite aktorstwo Tadeusza Ratuszniaka. Jego Jonasz to kwintesencja emocji. Brak pewności siebie głównego bohatera, jego lęki i obawy widoczne były w każdym geście. Ratuszniak na dużej scenie legnickiego teatru bał się, uciekał przed Bogiem i płakał tak prawdziwie, jakby nie grał Jonasza, ale był nim faktycznie – od początku do końca.
- To bardzo bliska mi postać – przyznał aktor po premierze. – A historia, którą przedstawiłem, jest mocno autobiograficzna.
„Jonasz” dojrzewał 10 lat zanim w ubiegłą sobotę (18 listopada – przyp. red.) mogła go zobaczyć legnicka publiczność. Pomysł stworzenia monodramu na podstawie Księgi Jonasza ze Starego Testamentu narodził się podczas czytania Biblii.
- Spodobała mi się ta opowieść – twierdzi Ratuszniak. – Długo nie było jednak nikogo, kto mógłby się podjąć reżyserii. Ale pamiętałem o tym, myślałem nad postacią Jonasza, robiłem notatki. Dwa lata temu poszedłem z tym pomysłem do Ani Wieczur-Bluszcz. Od tamtej pory zaczęliśmy pomału pracować nad monodramem.

Uciec przed Bogiem

Tytułowy Jonasz jest postacią żyjącą na marginesie społeczeństwa. Szczęśliwy czuje się sam, milcząc, zamknięty w niemal hermetycznym świecie, który sam sobie stworzył. Cały ten bezpieczny świat wali mu się jednak na głowę, gdy Bóg poleca wyruszyć mu do Niniwy. Ma nawrócić jej mieszkańców, a więc musi do nich… mówić. A przecież Jonasz mówić nie lubi. Dlatego podejmuje próbę ucieczki przed przeznaczeniem, łudząc się, że Stwórca go nie znajdzie. Ostatecznie Jonasz godzi się wykonać boską wolę.
Scena, w której główny bohater wyrzuca grzesznikom ich winy, błędy i fałsz sprawia, że widzów przechodzą dreszcze. Czy to jeszcze Jonasz przemawia do mieszkańców Niniwy, czy to już Ratuszniak do legniczan? I z jednej strony, z zajadłością i wściekłością człowieka nie godzącego się na zakłamanie, wypełnia wolę Boga, a z drugiej daje upust żalowi za to, że przez lata żył stłamszony. Jakby chciał wytknąć, że to właśnie ludzie tworzą takich milczących, zalęknionych Jonaszy.

Przegadane


Zapamiętuje się w gniewie, mającym być przecież wyrazem gniewu Boga, który po 40 dniach zburzy brudną, zakłamaną Niniwę. Ale Niniwa nadal stoi. Jonasz rzuca Bogu wściekłe: „właśnie dlatego nie chciałem tu przyjeżdżać”. I odchodzi. Gdyby na tym spektakl się zakończył, zostałabym pewnie najwierniejszą fanką Tadeusza Ratuszniaka i Anny Wieczur-Bluszcz. Tak aktor, jak i reżyserka postanowili jednak dokończyć opowieść zgodnie z oryginałem i monodram stał się lekcją katechezy. Szkoda.

(Kinga Kruczek, „Spektakl czy katecheza?”, Gazeta Piastowska, 23.11.2006)



Od redaktora:
dla wierności dokumentacyjnej tekst przedrukowujemy bez zmian, mimo jego ewidentnych wad logicznych, gramatycznych i składniowych.