Tak mogłaby wyglądać rozmowa z pochodzącą z Legnicy Andą Rottenberg, krytykiem i historykiem sztuki, kuratorką wielu wystaw, byłą szefową warszawskiej Galerii „Zachęta”, autorką autobiograficznej książki pt. „Proszę bardzo”. Wypowiedzi pochodzą ze spotkania w legnickiej kawiarni teatralnej. O książce, Legnicy i przywracaniu pamięci pisze Bartłomiej Rodak.




*Mamy do czynienia z jednym z ciekawszych dzieł literackich współczesności. Dotąd działała pani w innej przestrzeni artystycznej i nagle, po tylu latach, zaskakuje nas taką powieścią. Pewnie na to pytanie odpowiadała pani wiele razy... Skąd ta książka?
– Zanim ją napisałam, długo we mnie dojrzewała. Początkowo miała być poświęcona przede wszystkim opowieściom mojej mamy. Zawsze myślałam, że jak ściągnę ją do Warszawy to posadzę przy stole, postawię magnetofon i poproszę, żeby opowiadała. To się nie udało. Miałam poczucie czegoś nieodwołalnego i... wtedy pomyślałam, że wszystko sobie przypomnę i napiszę.
Legnica, w miarę jak oddalała się od mojego życia, stawała się coraz bardziej mitologiczna, podobnie jak Nowy Sącz. Myślałam o swojej tożsamości, jak się kształtowała, co wyniosłam z domu... Jest dużo rzeczy, których nie napisałam, bo nie jest to książka tylko o Legnicy czy tylko o ulicy Orzeszkowej. Koncentrowałam się jedynie na czubkach gór lodowych. Nie opisuje całego swojego życia, ani nawet całego jego rozdziału w Legnicy, ani całej swojej klasy... Żeby napisać książkę o jednej z klas liceum Pałki, tylko to zajęłoby mi z 500 stron. A to nie było moim zadaniem. Chciałam przypomnieć sobie te rzeczy, które były ważne w moim życiu.

*Urodziła się pani pod koniec wojny w Nowosybirsku, potem przyjechała do Polski. Kiedy poczuła się pani Polką?
– Dopiero w liceum. Mniej więcej do 15. roku życia nie wiedziałam, kim jestem. To poczucie uczestniczenia w dwóch kulturach dość mnie rozchwiało. Mama z tatą starała się rozmawiać po polsku, ale kiedy brakowało jej słów, przechodziła na rosyjski. Tata tłumaczył mamie po rosyjsku, kiedy nie rozumiała, co mówi po polsku.
Ja bardziej operowałam językiem polskim. Ale to nie była decyzja, nikt mnie o to nie pytał. Nie było tak, że któregoś ranka wstałam i powiedziałam sobie: Od dzisiaj jestem Polką. To się stało naturalnie, bo coraz bardziej wrastałam, zapuszczałam korzenie.

*W książce zaskakuje pani szczegółowymi opisami wczesnego dzieciństwa. Tropiąc ślady rodziny pamięć można odkryć na nowo, ale czytając niebywale precyzyjne opisy tego, co zdarzyło się, kiedy miała pani 5-7 lat, nasuwa się pytanie: Czy to prawda czy kreacja?

– Dla mnie to prawda. Próbowałam zapisać coś, co przeniosła moja pamięć, a ta z pewnością pomyliła wiele rzeczy. Tak naprawdę połowa tej książki to zmaganie się z pamięcią. To obserwowanie mechanizmu wyskakiwania diabła z pudełka. Wydawało się, że czegoś nie było i nagle to pojawia się z całą swoją barwnością. Kiedy zaczęłam myśleć o pewnych rzeczach, nagle pojawiały się kolejne... I nie jest tak, że pamiętam całe swoje dzieciństwo. Pamięta się przede wszystkim traumy i wydarzenia niecodzienne, a nie sznur dni podobnych, obojętnych czy nawet dobrych, chyba że były nadzwyczajnie dobre lub fantastyczne. Pamiętamy to, co zabolało, co w nas zostało, co być może nas ukształtowało.
W klasie dziewiątej zaczęłam pisać coś w rodzaju dziennika. Robiłam to dość długo, ale nieregularnie, czasem wracałam po wielu latach przerwy. Pisałam zawsze wtedy, kiedy byłam sama, kiedy coś się działo w moim życiu. Nie ma tam zapisów z czasu, gdy było dobrze. Nie ma w nich dzieciństwa. Są strasznie nudne, bo wszystko kręciło się wokół różnych spraw z mężczyznami...
Taki zwyczaj notowania „układa rękę” i to chyba jedyna korzyść z tych dzienniczków.

*Można odnieść wrażenie, że pisała pani tę książkę w celach terapeutycznych. Że to spowiedź w momencie kompletnej depresji, a ta była motywem jej powstania. To tłumaczy, dlaczego z odzyskiwania tej pamięci tak silnie utkwiły w pani tylko traumatyczne chwile...

– Tak tego nie traktuję. Całe życie ciężko pracowałam i kiedy przestałam, musiałam znaleźć inne zajęcie, żeby zachować rytm. Zamiast wstawania rano, wsiadania do samochodu i jechania do roboty, nabrałam nowego przyzwyczajenia – otwieranie komputera. To było dla mnie przedłużenie procesu pracowania, który wydawał mi się niezbędny do funkcjonowania. A może do zapchania pustki... Bo, jeśli życie wypełnia się pracą i nagle jej nie ma, zostaje pustka. Z tego punktu widzenia można to nazwać terapią... zajęciową. Ale przychodzi moment, kiedy ta terapia musi nabrać formy. To nie może być tylko przelewanie słów. Ta książka nie jest wyznaniem, nie starałam się pisać dużo o sobie, ale o życiu moich rodziców. Ja pojawiałam się tam przy okazji, szczególnie w części dotyczącej wyjazdu z Legnicy. Nie piszę o studiowaniu, o karierze... W większości biografii autorzy piszą o tym, co ich doprowadziło na ten tak zwany szczyt. Ponieważ ja nie mam poczucia, że jestem na jakimkolwiek szczycie, poza tym w pewnym momencie to przestało być dla mnie istotne, pomyślałam, że trzeba napisać o naprawdę ważnych rzeczach. Dlatego jestem tylko tłem w życiu moich rodziców. Cała książka ma charakter dygresyjny, pojawiają się też inne wątki i może stąd wrażenie, że dużo piszę o sobie, ale wbrew temu, na co wygląda, to nie jest temat tej książki.
Zaznaczam, że obraz moich rodziców nie jest lukrowany. Chciałam pokazać ich jak żywych ludzi, ze wszystkimi wadami i słabościami, bo wierzę, że taki ich wizerunek dłużej przetrwa. Ludzie, którzy nie mają wad i przywar, są papierowi i nie warci pamięci. A chciałam zostawić tę pamięć o moich rodzicach, których uważam za wspaniałych ludzi.

*Czym kierowała się pani pisząc tę książkę? Czy miała pani jakieś wzorce, inspiracje? Niektórzy pisarze mówią, że w tym zawodzie musi być porządek i dwie strony dziennie muszą powstać...
– To Tomasz Mann miał taką systematyczność, pisał codziennie od 9 do 12. Moja praca polegała w znacznej mierze na poszukiwaniach w archiwach, bibliotekach. Pisałam w bardzo różny sposób, na ogół nie w domu, bo potrzebowałam znaleźć się w innym miejscu. Spore rozdziały napisałam na Mazurach u przyjaciół.
Nie wiem czy jest metoda na pisanie książek, ja jej nie mam. Ponieważ całe życie pisałam o sztuce, musiałam podjąć decyzję dotyczącą języka, sposobu narracji... I robiłam to dość instynktownie, naturalnie. Starałam się pisać tak, jak opowiadam – z dygresjami. Dochodzę do jakiegoś punktu i nagle zbaczam, a potem wracam... Kiedyś zapytałam Kapuścińskiego, jak to się dzieje, że on nie idzie za tekstem? Uśmiechnął się i odparł: To lata pracy... Może kiedyś napiszę książkę, w której nie idę za tekstem... A ponieważ nie umiem pisać, zdecydowałam nie używać języka, który nie jest mi właściwy, bo każdy wyczuje fałsz. Poszłam w stronę, która jest mi najbliższa, naturalna.

*Wyjeżdżała pani z Legnicy uciekając. W proteście przeciw miastu powiatowemu, pewnemu zaściankowi. Od czasu do czasu wraca tutaj pani. Z jakich powodów?
– Każdy chce czegoś w życiu zaznać. W Legnicy horyzont był zamknięty. Wiedziałam, co mogłam tu osiągnąć – wyjść za mąż, pracować w sklepie MHD. A ja chciałam czegoś więcej, dlatego uciekałam stąd jak najdalej...
Teraz wracam tu chętnie, wróciłam w mojej książce. Lubię te powroty, choć był taki okres, kiedy nie lubiłam. Zaraz po śmierci mamy. Ale minęło już dużo lat... Na wielkim zjeździe legniczan przeżyłam ogromne wzruszenie. Pierwszy raz zamieszkałam w hotelu, a nie u mamy. Byłam taką osobą z zewnątrz. Spotkałam kolegę z klasy i poczułam tę bliskość. 40 lat, które minęły od czasu szkoły, nie istniało, świetnie nam się rozmawiało. Poza tym odnalazłam Mirę, i Ewę – koleżanki, z którymi mnie dużo łączy.
Mam teraz takie sentymenty, jakie ma się na starość. Kiedy człowiek jest w pędzie, gdzieś zmierza, do czegoś dąży, zapomina o czymś takim, jak sentyment. Jak dziś tu jechałam, nie mogłam się doczekać aż wreszcie zobaczę to miasto i znowu przypomnę sobie, jak to było.

*Czym dziś jest dla pani Legnica. Jak widzi pani to miasto?
– Sądzę, że ma większe ambicje niż dawniej... Ale nawet nie macie pojęcia, jak ważny jest wasz teatr... Wiele osób dowiaduje się o Legnicy na podstawie przedstawień oglądanych w Polsce, a granych przez legnicki teatr. Są takie miejsca, które dają się poznać znacznie większemu gronu ludzi, bo są naznaczone sztuką. Takie miejsce to Wielopole, o którym słyszał cały świat, bo Kantor zrobił o nim przedstawienie. Albo Waliły na granicy z Białorusią, ze swoją stacją i czterema domkami, bo mieszka tam Leon Tarasewicz.
Naznaczanie sztuką nie jest obojętne. Kiedyś mówiło się o Legnicy, bo była tu huta miedzi. Dziś istnieje jako pewna stolica kultury. Wiem, że to wołanie na puszczy, bo niewielu czyta książki i chodzi do teatru, ale jeśli mówimy o inteligencji, o tej warstwie, która coś jednak buduje, ustawia ludziom w głowie, to jest to dziś teatr, o którym się mówi, że jest z Legnicy.

Zapisał: Bartłomiej Rodak