To był najbardziej niezwykły wieczór walentynkowy, w jakim uczestniczyłem. Podejrzewam nawet, że drugiego takiego nie było w całej Polsce. Dla wielu zaskakujący, dla większości wstrząsający. Na dużej scenie legnickiego teatru Ewa Błaszczyk z zespołem śpiewała o miłości. Niby wszyscy tak robią, ale tym razem łzy spływały nie tylko po twarzy wykonawczyni.

Wpatrzonych w nią i zasłuchanych widzów na blisko dwie godziny dosłownie wbiło w fotele. Świadectwo dawała sekundowa i absolutna cisza, która zapadała, gdy milkły ostatnie dźwięki piosenek. Nie było słychać nic, nawet oddechów. Potem, już tylko brawa… A na koniec owacja i kilka bisów.

Tak, to były niezwykłe walentynki. Choć lepiej i prawdziwiej byłoby napisać anty-walentynki. Nie było bowiem serduszek, czerwonych róż i pluszowych klimatów, a także całej tej marketingowej tandety. Tych tanich, najczęściej udawanych wzruszeń i egzaltacji, z którą nieodmiennie kojarzy się amerykańskie święto zakochanych. Owych „na górze róże, na dole fiołki, a my się kochamy, jak dwa aniołki”. I dzięki Bogu, że nie było.

Średnia wieku na szczelnie wypełnionej widowni legnickiego teatru dobitnie świadczyła, że tym razem zasiedli na niej bohaterowie piosenek Agnieszki Osieckiej, owi „mężczyźni po przejściach i kobiety z przeszłością” (albo odwrotnie). I właśnie dla nich, i dla siebie, balansując na granicy ekshibicjonizmu, Ewa Błaszczyk śpiewała o miłości. Tak, o miłości. Ale tej dojrzałej i prawdziwej. Tej, która często sprawia ból i przynosi cierpienie, gdy przemija. I  - co najważniejsze - o tej, dla której warto żyć i mieć nadzieję. „Nawet gdy wichura”.

Byliśmy świadkami czegoś więcej, niż recital utalentowanej wokalnie aktorki. Ewa Błaszczyk zaprezentowała widzom bardzo osobisty, intymny spektakl, w którym zaprosiła nas do świata własnych emocji i przeżyć. Na paciorki tego różańca wybrała utwory wybitne: Agnieszki Osieckiej, ks. Jana Twardowskiego, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Doroty Czupkiewicz, Włodzimierza Wysockiego, z nie mniej doskonałą muzyką Jerzego Satanowskiego, Leszka Możdżera, Zygmunta Koniecznego, a także samego Wysockiego.

„Konie” tego ostatniego słyszałem wcześniej w wykonaniu Maryli Rodowicz. Kto pierwszy sięgnął po ten utwór, piosenkarka czy aktorka – nie wiem. Nie mam natomiast wątpliwości, która z interpretacji miała anielskie skrzydła, w której lepiej objawiła się rozdarta słowiańska dusza. W wykonaniu Ewy Błaszczyk było to wszystko: przestrzeń, pragnienie wolności, miłość, tęsknota i ból.

Nie był to wieczór rozrywkowy, nawet gdy aktorka uroczo uśmiechała się do nas prezentując efektowną czerwoną kreację Ewy Minge. Na telebimie widzieliśmy bowiem czarno-białe zbliżenie jej twarzy, siatkę zmarszczek pod oczami i łzy na policzkach. Nawet wówczas, gdy z gorzką autoironią śpiewała „nie zabijaj mnie powoli, zrób to raz, dwa, trzy…”, bowiem „są kobiety wampirzyce i są światy bardziej śliczne, niż na przykład ja”. Serce stawało w gardle.

„Miłość, to nie pluszowy miś, ani kwiaty, to też nie diabeł rogaty, ani miłość to, gdy jedno płacze, a drugie po nim skacze. Miłość, to żaden film, w żadnym kinie; ani róże, ani całusy małe duże, ale miłość, to gdy jedno spada w dół - drugie ciągnie je ku górze”. Rzecz jasna tej piosenki ulubieńców nastolatków czyli zespołu Happysad Ewa Błaszczyk nie śpiewała. Ale, innymi słowami, śpiewała przecież o tym samym. Z tą ważną różnicą, że ta ciężko doświadczona przez los i bardzo dzielna aktorka, doskonale wiedziała, o czym śpiewa.

W sobotni wieczór w legnickim teatrze poznaliśmy różnicę między sztuką, a zglobalizowaną rozrywką. W tej pierwszej chodzi o prawdę, w tej drugiej - wyłącznie o pieniądze.

Grzegorz Żurawiński



„Nawet gdy wichura”
recital Ewy Błaszczyk na scenie Teatru Modrzejewskiej w Legnicy
aktorce na scenie towarzyszyli: Marcin Partyka (instrumenty klawiszowe), Andrzej „e-moll” Kowalczyk (gitara i śpiew), Sebastian Feliciak  (saksofony) oraz córka Marianna Janczarska (gitara i śpiew)