Premierowi widzowie opuszczali w niedzielny wieczór (18 stycznia) teatr uśmiechnięci i zadowoleni. – Bo było lekko, zabawnie, dowcipnie, a czasami błyskotliwie – mówili zgodnie. – Byłoby lepiej, gdyby całość jeszcze skrócić – dodawali nieliczni. Treść przedstawienia nie była tym razem ani tematem rozmów, ani sporów. To nowość w legnickim teatrze. Pierwsza w 2009 roku popremierowa recenzja Grzegorza Żurawińskiego.

Społecznie zaangażowany teatr Jacka Głomba sprawił swoim widzom sporą niespodziankę. Zamiast kolejnego bolesnego „tematu do przemyśleń” (jak mawiał radziecki agent Stirlitz z kultowych „Siedemnastu mgnień wiosny”) wystawionego w jednej z wielu legnickich ruin, tym razem na swojej klasycznie mieszczańskiej głównej scenie zaproponował im teatralną zabawę. Bo właśnie teatr jako taki, jego twórcy, aktorzy, kostium, muzyka, a także teatralne konwencje i sztuczki wydają się motywem, dla którego zdecydowano o wystawieniu klasycznej i trącącej myszką romantycznej „komedii heroicznej” jaką jest „Cyrano de Bergerac” Edmunda Rostanda.

W dziewiętnastowiecznym oryginale jego autor opowiada historię perypetii miłosnych pana de Bergerac, dzielnego żołnierza, trochę poety i filozofa, ale przede wszystkim mistrza pojedynków na szpady i słowa. Cierpiący z powodu wyjątkowo długiego nosa, który jest przedmiotem kpin i docinków, bohater zakochuje się w swojej kuzynce Roksanie. Kompleks szpetoty sprawia, że temu dzielnemu mężowi brak odwagi, by wyznać miłość wybrance. Co gorsze w żołnierskiej kompanii ma konkurenta do jej serca, urodziwego, ale nie grzeszącego lotnością umysłu i zdolnościami do poetyckiego uwodzenia niewiast, barona Christiana.

Tak zaczyna się ta liryczna komedia omyłek. Cyrano pisze piękne listy miłosne do kochanej kobiety w imieniu swojego kompana i przyjaciela. Z każdym kolejnym coraz bardziej rozkochuje zatem obiekt własnej miłości i pożądania w konkurencie. To sytuacja, która może skończyć się wyłącznie albo banałem, albo uczuciową i życiową katastrofą. Zgodnie z regułami gatunku w siedemnastowiecznym tle mamy wojnę francusko-hiszpańską, masakry między katolikami i protestantami, ale przede wszystkim klasyczne motywy komediowe i awanturnicze z klasyki opowieści płaszcza i szpady.

Legnicki teatr Jacka Głomba, który wystawiał zarówno „Trzech Muszkieterów”, jak „Don Kichota”, a zupełnie niedawno „Mizantropa”, wydaje się jednak świadomy artystycznego ryzyka, jakim jest odkurzanie rymowanej ramoty, za jaką wielu uważa sztukę Rostanda.

– Zmierzenie się z tą sztuką to wchodzenie na pole minowe, do tego nafaszerowane wieloma rodzajami min. Nie wiemy przecież czy kod kulturowy i językowy sztuki z końca XIX wieku będzie atrakcyjny dla pokolenia początku wieku XXI – mówił przed premierą gdański tancerz, choreograf i współreżyser przedstawienia Leszek Bzdyl. - Kontakt ze świetnie napisaną historią to przyjemność, najeżona jednak pułapkami, bo z teatralnymi realizacjami tej sztuki różnie bywało. Z pewnością nie jest to samograj – dodawał drugi z członków reżyserskiego teamu, wrocławski dramaturg Krzysztof Kopka.

Pewien (przyznajmy dowcipny) autoironiczny dystans do takiego, a nie innego repertuarowego wyboru najlepiej oddaje program do legnickiego przedstawienia autorstwa kierownika literackiego tej sceny Roberta Urbańskiego. To wybór fikcyjnych listów do dyrekcji teatru, których autorzy już to protestują przeciwko takiemu konserwatywnemu wyborowi, już to w ciemno uznają go za jedyny właściwy, sprowadzający wreszcie legnickich artystów z drogi artystycznego nihilizmu na drogę klasycznego piękna. Albo… dokładnie przeciwnie, wiodą teatr na manowce tekstu napisanego przez grafomana, rozpustnika, zboczeńca – i co najgorsze – ateisty.

Nie przypadkiem w jednym z tych wykreowanych listów przypomniano i Antoniego Słonimskiego, który wystawienie rymowanej sztuki Rostanda w warszawskim Teatrze Polskim (rok 1934) miast standardową recenzją oparzył złośliwym wierszykiem:
„Kto kazał trzepać z kurzu rymy wierszoklety
I wznowił starą bujdę licząc na komplety?
(…)
Rób, co chcesz przyjacielu, gdzie chcesz, szukaj weny,
Ale kiepskiej poezji nie lej nam ze sceny”.

Jaki jest zatem legnicki „Cyrano de Bergerac” w reżyserii Bzdyla i Kopki? Czy inscenizatorom powiodło się ewidentne puszczenie oka do publiczności i udało się im wciągnąć widzów do zabawy w teatr? Kim jest i co chce nam powiedzieć bohater przedstawienia, którego premierę oglądaliśmy? Czy ryzykowny wybór klasycznego francuskiego dramatu sprzed ponad stu lat się opłacił?

Inscenizacja rozpoczyna się podczas… prób w jakimś marnym współczesnym paryskim teatrze, w którym niejaki Cyrano de Bergerac, pewnie reżyser, bez powodzenia usiłuje zapobiec spektakularnej klapie przygotowywanego spektaklu. Przy ogłuszającej muzyce wszystko się sypie, a to co dzieje się na scenie to kompletny chaos. Aktorzy wrzeszczą, zamiast śpiewać, aktorki kolejno przewracają się, jakby były kompletnie pijane. Reżyserowi nie pozostaje nic innego jak spuścić kurtynę, albo… przenieść się w świat swojej wyobraźni. Tym bardziej, że jego miłość do aktorki z zespołu, nie ma szans na spełnienie. Przeszkodzi mu w tym kompleks artystycznego nieudacznika, a także niepewność, którą ze swoich aktorek chciałby obdarzyć miłością. Żadna nie jest wszak wymarzonym ideałem.

Legnicki Cyrano de Bergerac przenosi się zatem w świat wyobrażony, w którym pojawią się siedemnastowieczni bohaterowie sztuki napisanej przez Rostanda. Do końca jednak jego współczesny ubiór i wyraźnie podkreślany dystans do wierszowanych strof przypominać będzie widzom o teatralnej umowności oglądanych obrazów. Długi nos, praprzyczyna kompleksów literackiego pierwowzoru bohatera, będzie nie mniej umowny. Nie będzie go wcale, pojawi się tylko w wypowiadanych strofach.

Cyrano Pawła Wolaka to dość podejrzane i skomplikowane indywiduum, w którym współistnieją dobro ze złem, bezinteresowna szlachetność ze skłonnością do intrygi, żołnierska odwaga z cywilnym tchórzostwem, a błyskotliwemu umysłowi towarzyszy zwykła głupota. To zakompleksiony egoista niezdolny do prawdziwej miłości, któremu równie daleko do Roksany, jak do szlachetnego ideału rycerza swojej wybranki. W legnickiej adaptacji to perwersyjnie trudna rola, z której aktor wyszedł obronną ręką.

Akcja sztuki toczy się mniej więcej (dla jednych mniej, dla innych więcej) według mocno okrojonego, ale dramaturgicznego pierwowzoru. Całość inscenizowana jest przez reżyserski duet z wyraźnym przymrużeniem oka, co – sądząc po reakcjach - podobało się publiczności Raz więcej tu psychologii dramaturga (Kopki), innym razem górę bierze dążenie choreografa (Bzdyla) do efektowności poszczególnych scen. W każdym przypadku forma góruje tu nad mało wyrafinowaną treścią. Z przyjemnością słucha się muzyki (Bartosz Straburzyński) i patrzy na stroje aktorów (Małgorzata Bulanda).

Dwie sceny podobały mi szczególnie, już tylko z ich powodu czas spędzony na widowni nie był stracony. Co ciekawe, obie są spoza głównego nurtu narracji, odtwarzane przez drugoplanowe postaci tej „heroicznej komedii”.

Pierwsza dzieje się przy suto zastawionym stole w knajpie pasztetnika i poety-grafomana Ragueneau (świetny, komiczno-tragiczny Dariusz Majchrzak), który gotów jest karmić każdego głodomora i przybłędę, byle ten zechciał wysłuchać jego rymowanek. Złośliwa, a praktyczna małżonka Liza (Anita Poddębniak), temperuje te zapędy pakując smakołyki w arkusze wyrwane z ksiąg tego wielbiciela poezji. To prawdziwy dramat dla przyszłego bankruta. Śmiałem się szczerze.

Scena druga to wodewilowy i pełen temperamentu popis taneczno-wokalny czwórki gaskońskich kadetów (Ewa Galusińska, Zuza Motorniuk, Justyna Pawlicka, Magda Skiba). Atrakcyjne stroje, efektowny układ choreograficzny i wpadająca w ucho piosenka stworzyły całość, która aż prosi się, by sfilmowano ją jako reklamę spektaklu. Duże brawa.

Mniej przekonał mnie kluczowy zabieg inscenizacyjny, jakim było powierzenie roli Roksany aż czterem aktorkom (w kolejności pojawiania się na scenie: Katarzyna Dworak, Magda Biegańska, Gabriela Fabian, Małgorzata Urbańska). Wiem, kobieta zmienną jest… Owszem, każda ma pewnie nawet więcej niż cztery oblicza (zwłaszcza w męskiej wyobraźni)… Rozumiem, miłosne perypetie trwają całe 14 lat, a czas płynie… Jednak już nawet kolejność pojawiania się kolejnych wcieleń Roksany budziła moje duże wątpliwości. Może nadmierne, gdy przyjąć konsekwentnie, że całość jest jednak głównie teatralną zabawą.

Nic jednak dziwnego, że popremierowe rozmowy miały coś z rankingu. Które wcielenie Roksany podobało się najbardziej? Nie miałem własnego typu, tym bardziej zaskoczyło mnie, że wszystkie osoby, które poprosiłem o ocenę wymieniały zgodnie tę trzecią (Gabriela Fabian). Mój głos oddaję zatem na zalotną przyzwoitkę Roksany (a także wywołującego wesołość na widowni zakapturzonego kapucyna) Joannę Gonschorek.

Jedno nie podobało mi się ponad wszelką wątpliwość. Rozumiem, że legnicki teatr lubi skrajności. Raz usadzi nas blisko aktorów w sprzyjającej skupieniu ascetycznej scenografii, innym razem porazi nas inscenizacyjnym rozmachem, ogrywając do maksimum przestrzeń, którą zawłaszczy dla sztuki. W „Cyrano de Bergerac” aktorzy byli wszędzie: na scenie i ponad nią, na podeście wzdłuż widowni i na niej samej, na balkonie, drabinach… Odpuścili jedynie kryształowemu żyrandolowi i jaskółce. Problem w tym, że nie ma ani jednego miejsca na widowni, by mieć szansę na obejrzenie wszystkich fragmentów inscenizacji. Szkoda.

Czas na podsumowanie. Jaką myśl, jakie przesłanie, jaką prawdę do współczesnego widza kierują realizatorzy legnickiego przedstawienia? Tyleż banalną, co ponadczasową. Tak samo prawdziwą we Francji XVII wieku, jak i tej z czasów autora sztuki. Prawdę aktualną także w Polsce (i świecie) wieku XXI, że miłość, to nie żart, to nie pole do intryg i drobnych oszustw. Można ją utracić, jeśli zamiast tej prawdziwej i realnej, szukać się będzie nieistniejącego ideału. Kochać można naprawdę, albo wcale. Nie ma tu miejsca na ślepy egoizm. Trywialne? Owszem. W praktyce jednak różnie bywa.

Premierowi widzowie opuszczali teatr uśmiechnięci i zadowoleni. – Bo było lekko, zabawnie, dowcipnie, a czasami błyskotliwie – mówili zgodnie. – Byłoby lepiej, gdyby całość jeszcze skrócić – dodawali nieliczni. Treść przedstawienia nie była tym razem ani tematem rozmów, ani sporów. To nowość w legnickim teatrze. Podejrzewam niezły mętlik w głowach zaskoczonych recenzentów, którzy przyzwyczaili się do innego oblicza tej sceny. Czy skórka warta była wyprawki przekonamy się niebawem. Widzowie będą głosować w kasie biletowej.

Grzegorz Żurawiński


Teatr Modrzejewskiej w Legnicy
Edmond Rostand
CYRANO DE BERGERAC
przekład: Joanna Walter, Janusz Margański

reżyseria: Leszek Bzdyl i Krzysztof Kopka
scenografia i kostiumy: Małgorzata Bulanda
muzyka: Bartosz Straburzyński
inspicjent-sufler: Mariusz Sikorski
premiera: 18 stycznia 2009


Obsada:

Cyrano de Bergerac - Paweł Wolak, Roksana Magdalena de Robin, jego kuzynka -  Katarzyna Dworak, Magda Biegańska, Gabriela Fabian, Małgorzata Urbańska, baron Christian de Neuvillette, kadet - Paweł Palcat, hrabia de Guiche, dowódca pułku gwardii gaskońskiej  - Rafał Cieluch, Le Bret, gwardzista, przyjaciel Cyrano - Bogdan Grzeszczak, Carbon de Castel-Jaloux, kapitan, dowódca kompanii gwardii - Anita Poddębniak, Ragueneau, restaurator i wielbiciel poezji - Dariusz Majchrzak, Liza, jego żona - Anita Poddębniak, przyzwoitka, dama do towarzystwa Roksany - Joanna Gonschorek, Teofrast Renaudot, dziennikarz - Łukasz Węgrzynowski, kapucyn, zakonnik - Joanna Gonschorek, kuchciki, poeci, kadeci - Ewa Galusińska, Zuza Motorniuk, Justyna Pawlicka, Magda Skiba, aktorzy - Katarzyna Dworak, Ewa Galusińska, Zuza Motorniuk, Justyna Pawlicka, Anita Poddębniak, Magda Skiba, Rafał Cieluch, Bogdan Grzeszczak, Dariusz Majchrzak, Łukasz Węgrzynowski.