Sprawa straż miejska kontra Jacek Głomb o wykroczenie porządkowe podczas protestacyjnego happeningu, która w poniedziałkowe południe rozpoczęła się w legnickim sądzie grodzkim, to istne kuriozum. Pod każdym względem, łącznie nawet z legalnością tego postępowania. Dla porządku wypunktujmy zatem ów deliryczny sen na jawie.


1. Sędzia usunął z sali rozpraw wszystkich dziennikarzy. Nie wydał jednak postanowienia o wyłączeniu jej jawności. Nie wydał, gdyż nie miał żadnych ustawowych przesłanek, do podjęcia takiej decyzji. Byliśmy zatem świadkami jawnej rozprawy, która – najwyraźniej prawem kaduka – odbyła się za drzwiami zamkniętymi dla publiczności. Śmiechu warte? Jak dla kogo. Oto konstytucyjny zapis o jawności rozpraw poległ w legnickim sądzie z powodu… braku miejsca, by w ciasnej salce pomieścić kilkunastu chętnych do przyglądania się przebiegowi rozprawy. Tak objaśniał to człowiek z łańcuchem symbolizującym majestat i prawa Rzeczpospolitej, który dla swojej wygody naruszył jedną z elementarnych zasad państwa prawa. Oczywista w tej sytuacji konieczność przeniesienia rozprawy do innej sali (w skrajnym przypadku - odroczenie rozprawy, by przygotować dla niej miejsce adekwatne do publicznego zainteresowania jej przebiegiem), by spełnić wymóg jej jawności, jakoś nie wpadła sędziemu do głowy. Wystarczyło „a sio!” i zamknięcie drzwi, aby nie zawracać sobie głowy jakąś tam jawnością. Wystarczyło, bo było równie bezprawne, co skuteczne. W sumie jest to niezły patent, by wszelkie jawne rozprawy odbywać bez zbędnych świadków. Trzeba tylko ze wszystkich sal sądowych usunąć ławy dla publiczności lub wyznaczać rozprawy w pomieszczeniach jeszcze mniejszych niż sala na trzecim piętrze legnickiego sądu grodzkiego.

2. Rozprawie przeciwko dyrektorowi legnickiego teatru w sprawie o wykroczenie (czyli równoważnej, co do wagi zarzucanego przewinienia, przejściu na czerwonym świetle po pasach lub zakłóceniu ciszy nocnej) chciało przyglądać się kilkunastu dziennikarzy i fotoreporterów, każdy z redakcyjnym zamówieniem na materiał o jej przebiegu i wyniku. To parokrotnie więcej, niż było ich na - o dzień wcześniejszej i pierwszej w nowym roku - premierze w legnickim teatrze. Jeśli komuś potrzebny jest jeszcze dodatkowy dowód na tabloidyzację mediów (wypieraniu spraw ważnych przez szóstorzędne, bo – ponoć - ciekawsze), to miał go w legnickim sądzie jak na dłoni. Pocieszeniem dla Jacka Głomba musi pozostać to, że podobnie zachowują się media na całym świecie w stosunku do celebrytów. Może zatem warto czasami trochę narozrabiać? Nie jest to ani ponad siły tego artysty, ani - tym bardziej - nie jest to wygórowana cena za chwile medialnej sławy.

3. Meritum tej sprawy to także kuriozum. Oto porywczy artysta jest sądzony za… bezprawne zajęcie pasa ruchu drogowego podczas happeningu w legnickim Rynku, który był protestem przeciwko jednej z decyzji prezydenta miasta. Na pewien czas stanęły w nim bowiem tablice i inne gadżety, na których dowcipnie i mniej, wierszem i prozą, wykpiwano włodarza grodu. Co prawda prezydent zaklina, że sprawa jest wyłącznie kwestią rutynowej działalności straży miejskiej, że nie wpływał na jej przebieg i sądowy (pół)finał, ale… nie znam ani jednej osoby w mieście, która by w to uwierzyła. Jako człowiek wiekowy z rozrzewnieniem wspomniałem procesy dawnych opozycjonistów z lat 80. ubiegłego wieku, którzy socjalizm chcieli obalić przy pomocy rozrzucanych ulotek. System dogorywał, więc nie sądzono ich już za treść zawartą w bibule (wcześniej za to sadzano, i to na długie lata) lecz za… zaśmiecanie miasta. Ówcześnie argument obronny, że przecież ludzie tak szybko zbierali ulotki i chowali je za pazuchę, iż żadnym zaśmiecaniu nie mogło być mowy, nie przekonywał reżimowych kolegiów do spraw wykroczeń (pamiętacie bohatera „Człowieka z żelaza”?). Ciekawe jak będzie tym razem w demokratycznej Polsce? Nie znam bowiem ani jednej skargi mieszkańców miasta, że happeningowe rekwizyty utrudniły im poruszanie się po płycie Rynku. Znam natomiast liczne skargi na osoby rozdające ulotki reklamowe na deptaku Najświętszej Marii Panny – że stają na drodze, że zaczepiają… Straż miejska w tym przypadku jednak nie interweniuje, nie wlepia mandatów, nie kieruje spraw do sądu. Czy dlatego, że w tym przypadku „bezprawnie zajmujące pas ruchu drogowego” nośniki informacji są ruchome, czy też może dlatego, że ulotki są reklamowe, a nie antyprezydenckie?

4. Dziwoląg ostatni (tego nie jestem pewien) to wymiar kary, której przed legnickim sądem żąda dla Jacka Głomba przedstawiciel straży miejskiej. Motywując to łagodnością w stosunku do artysty domaga się on bowiem symbolicznej 300 złotowej grzywny. W tym momencie przestałem rozumieć cokolwiek. Przecież do wymierzenia mandatu w takiej wysokości żaden sąd nie był potrzebny, mógł to przecież zrobić bezzwłocznie każdy funkcjonariusz tej formacji! Chyba, że… No właśnie, dlaczego obecni na Rynku strażnicy nie wlepili dyrektorowi teatru mandatu widząc, jak broni stojących instalacji przed ekipami LPGK, które próbowały je stamtąd usunąć? Podejrzewam, że strażnicy najzwyczajniej nie wiedzieli, jak reagować w tej nietypowej i happeningowej sytuacji. Nie wiedzieli, ale tylko do czasu, aż wykładnię dał im urażony przedstawiciel ratuszowej władzy.

5. Na koniec refleksja będąca pokłosiem internetowych dyskusji o całej sprawie. Podział opinii jest tu prosty, jak przysłowiowa budowa cepa. Zwolennicy Głomba obstają, że cała akcja przeciwko niemu to jedynie wyraz skumulowanej niechęci wobec niego ze strony prezydenta miasta, wykonywana w myśl mało demokratycznej reguły: dajcie człowieka, a paragraf się znajdzie. W języku teatru  to raczej farsa i groteska, niż dramat. Co gorsze, kompromitująca swoją małostkowością zarówno prezydencki urząd, jak i miasto. Przeciwnicy dyrektora jak mantrę powtarzają zaś tezę, że prawo musi być równe dla wszystkich, także dla artysty Głomba, a jako argument wysuwają naruszenie przepisu o charakterze administracyjno-porządkowym. Naruszył przepis, powinien ponieść karę – twierdzą. Rzecz w tym, że nie przyjmują do wiadomości elementarnej zasady prawa, że samo naruszenie takiego przepisu nie jest równoznaczne z wykroczeniem. To ma miejsce tylko wtedy, gdy zarzucany czyn (w tym przypadku zajęcie paru metrów kwadratowych Rynku na protestacyjny happening artystyczny) jest szkodliwy społecznie. Tymczasem nie tylko obrońca Jacka Głomba w tej sprawie twierdzi, że było wręcz przeciwnie…

Grzegorz Żurawiński