W przyszłym roku ruszają zdjęcia do filmu Waldemara Krzystka o 80 milionach "Solidarności" wypłaconych tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Z autorem scenariusza Krzysztofem Kopką o solidarnościowym skoku na bank w 1981 roku, o stanie wojennym, pieniądzach, dzielnych mężczyznach i podstępnych kobietach rozmawiają Beata Maciejewska i Magda Podsiadły w Wieży Ciśnień.



Beata Maciejewska, Magda Podsiadły: Należy Pan do tego samego pokolenia co bohaterowie wrocławskiego skoku na bank. 3 grudnia wynieśli z banku 80 mln zł należących do "Solidarności". Co Pan w tym dniu robił?

Krzysztof Kopka: W moim warszawskim mieszkaniu na Ursynowie obcinałem gilotyną książki. To były "Polskie reformy gospodarcze" Jana Zielińskiego przygotowane przez niezależne wydawnictwo Krąg. Kilka miesięcy wcześniej skończyłem warszawską szkołę teatralną, ale zajmowałem się obalaniem ustroju, drukując duże ilości bibuły. Notabene książka Zielińskiego była źle złożona i nie zdążyłem jej dociąć do 13 grudnia.

Kiedy dowiedział się Pan o bankowej akcji?

- 6 stycznia. Świetnie pamiętam, telewizja pokazała materiał o trzech panach z Wrocławia, którzy ukradli związkowe pieniądze, i podała, że w aferę zamieszany jest księgowy związku, niejaki Józef Pinior, który z tymi milionami uciekł do Wiednia, by trwonić krwawicę dolnośląskich robotników.

I co? Pozazdrościł Pan, że trwoni?

- Wyłem ze szczęścia, że chłopakom udał się taki numer. Strajki już były rozpędzone, kopalnia Wujek spacyfikowana, wydawało się, że czerwonym wszystko się udało. Ludzie byli przygnębieni, ja też. A tu, proszę, taki sukces!

Znał Pan wcześniej Piniora, Bednarza albo Huskowskiego?

- Ależ skąd. Po pierwsze, byłem z Warszawy, po drugie, nawet nie należałem do "Solidarności", działałem w NZS. Z Wrocławiem kojarzyłem tylko nazwisko Władka Frasyniuka. Ale jego znała cała Polska. Pamiętam jednak, że dziennikarze w mundurach zrobili całej trójce wyjątkową reklamę. To była nieustająca criminal story, a im więcej się pienili, tym większą czuliśmy satysfakcję.

Rozmawiał Pan o tym ze znajomymi?

- To była kultowa historia. Przecież nie można było ciągle mówić, kogo wyrzucili z pracy albo posadzili w internacie. Ten skok na kasę to było coś... radosnego, podnoszącego na duchu. Ludzie ubarwiali akcję niesamowitymi szczegółami. Pamiętam, jak ktoś opowiadał, że trzech młodych chłopaków poszło do banku po miliony, nie mając pojęcia, ile to papieru. Przynieśli małe torby, nie mogli zapakować banknotów i pracownicy banku musieli im pożyczyć służbowe walizy.

Po przełomie 1989 roku mógł Pan poznać szczegóły tej historii. Interesowała Pana jeszcze?

- Nie. Dla mnie 1989 rok zamknął czas walki z komuną. Cel został osiągnięty, nie lubię zbowidowskich wspominek.

Ale wrócił Pan do niej. Z potrzeby serca czy z powodów zawodowych?

- Jedno i drugie. Napisanie scenariusza zaproponowali mi Waldek Krzystek i Marcin Kurek z Media Brigade (producent "Małej Moskwy")**. Ucieszyłem się, bo z Krzystkiem dobrze się rozumiemy. Ale też propozycja padła w dobrym momencie. Od jakiegoś czasu patrzę z niepokojem na to, co się stało z pamięcią o "Solidarności".

** (pomyłka, producentami "Małej Moskwy" są: Skorpion ART, TVP. S.A. i Banana Split - przyp. red. serwisu)

Myśli Pan o niszczeniu legendy?

- Tak. Nagle się okazało, że wszystko było jakimś monstrualnym ubeckim spiskiem, w którym jedni brali udział świadomie jako rozmaici TW, a inni jako ciemna masa dawali sobą manipulować. Nie tak pamiętam tamte czasy. Miałem poczucie, że robię coś ważnego, a przy okazji świetnie się bawiłem. Nie chciałbym dać sobie odebrać kawałka mojego życia. Dlatego uznałem, że czas się zmierzyć z tematem "Solidarności".

Rozmawiał Pan ze wszystkimi bohaterami skoku na związkową kasę?

- Tylko z Piotrem Bednarzem nie udało mi się spotkać. On nie chciał do tego wracać.

Coś Pana zaskoczyło w ich relacjach?

- Najpierw powiem, co mnie rozbawiło. Otóż Józef Pinior opowiadał, że Frasyniuk nie wiedział, ile pieniędzy wyjęli z banku. Nie było okazji o tym porozmawiać, zresztą 10 dni po akcji byli już ludźmi wyjętymi spod prawa. 6 stycznia, siedząc w konspiracyjnym mieszkaniu, oglądali ten sam program co ja. Frasyniuk zapytał wtedy Piniora: "Józek, naprawdę wziąłeś wszystko???". I po chwili tarzali się po podłodze, rycząc ze śmiechu. Tak jak ja. A co mnie zaskoczyło? Że każdy pamięta tę historię inaczej. Huskowski twierdzi na przykład, że walizki na pieniądze były jego. Notabene nie odzyskał ich. Pinior mówił, że walizki były z banku. Bo pieniędzy nie przewożono wtedy w workach (jak czasem widzimy na filmach), tylko w okutych, specjalnie zabezpieczanych walizach. Z trudem je nieśli.

Chce Pan zrobić film paradokumentalny?

- Nie. Mieliśmy wybór: albo rekonstrukcja historycznego wydarzenia, albo opowieść o skoku na bank. Czyli taka "Angielska robota" Rogera Donaldsona. Volker Schlöndorf nakręcił film "Strajk" o Annie Walentynowicz. Jeśli chodzi o faktografię, dobrze zrobiony. Ale widzowie nie chcieli go oglądać. Dlatego my postanowiliśmy opowiedzieć młodym ludziom, wychowanym na kinie amerykańskim, ważną historię z naszych dziejów w zrozumiałym dla nich języku.

Ale chyba trzymacie się autentycznego przebiegu wydarzeń?

- Tak, ale udramatyzowaliśmy go na potrzeby filmu. Na przykład podczas wnoszenia walizek do pałacu arcybiskupiego jedna się przewraca i banknoty wysypują się. Na to wchodzi zakonnica, która woła: "Tyle pieniędzy...". A przecież w pałacu SB zamontowała podsłuch! Inaczej też rozegraliśmy scenę przepakowywania pieniędzy. Huskowski, który czekał na samochód z pieniędzmi przy Osobowickiej, znalazł się w dramatycznej sytuacji, bo akurat w pobliżu doszło do wypadku i wszędzie kręciło się pełno milicji. A oni musieli przenieść wielkie walizy i zapakować do małego fiata.

W którym nie mogły się zmieścić. Na dodatek Huskowski zapomniał dokumentów. Pełny, konspiracyjny luz...

- Bo taka była ta konspiracja. Chęciński w "Rozmowach kontrolowanych" przedstawia jej realistyczny obraz. Te "żyrafy, które wchodzą do szafy...", czasem z tęsknotą o tym myślę. Ale w filmie ta scena z wypadkiem i z małym fiatem, z którego trzeba było wyjąć zapasowe koło pod okiem milicji, żeby zapakować walizy z pieniędzmi, nie będzie zabawna. To bardzo ważny element dramaturgiczny popychający akcję do przodu. Z tych samych powodów rozbudowuję marginalną w autentycznej historii postać byłego AK-owca, który przygotowywał specjalne skrytki na wypadek wprowadzenia stanu wyjątkowego. Były tam pochowane radiotelefony, syreny na korbkę, nawet pojemniki z gazem paraliżującym.

Tylko że ten człowiek umarł tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego i tajemnicę skrytek zabrał do grobu.

- Powtarzam, że ten film to nie dokument. Wykorzystujemy też sytuacje znane nam z doświadczenia, ale niekoniecznie będące częścią historii z milionami. Na przykład pamiętałem, że w Warszawie bibułę przewoziły karetki na sygnale. W filmie karetkami pojadą powielacze.

Kiedy zaczyna się akcja filmu?

- W listopadzie 1981 roku, tuż przed ucieczką pułkownika Kuklińskiego, a kończy wiosną 1982 roku, gdy pieniądze zostają wprowadzone w obieg konspiracyjny.

Główni bohaterowie?

- Jest ich trzech: Józek, Piotr i Andrzej.

Józek to Pinior, Piotr to Bednarz, ale skąd ten Andrzej?

- Tak mi się napisało. Myślałem o Huskowskim, nie wiem, dlaczego nie zachowałem jego prawdziwego imienia. Ale to dopiero robocza wersja scenariusza, wszystko się może zmienić.

A gdzie Frasyniuk?

- Nie ma go w scenariuszu.

Jak to? Przecież to on podejmuje decyzję o wycofaniu pieniędzy z konta związku, on potem nimi dysponuje. Chce Pan zabrać Wrocławiowi jego bohatera?

- O Frasyniuku się tylko mówi, natomiast jego postać nie pojawia się w filmie. Frasyniuk, owszem, pobłogosławił akcję bankową, ale sam w tamtym czasie zajmował się planowaniem strategii związku, obradami krajówki "S". Chcieliśmy skupić się na samej akcji. To historia o trzech młodych chłopakach, którzy przygotowują się do groźnego czasu w historii.

Ma Pan swoje typy aktorskie? Kogo widziałby Pan na przykład w roli Józka?

- Nie zastanawiałem się. Naprawdę nikogo nie mam na myśli.

A jaki jest ten pański Józek?

- Malkontent, ciągle marudzi, nieustannie sprowadza na ziemię swoich rewolucyjnie nastrojonych kolegów. Jest realistą do bólu. Nie wierzy, że "jest nas 10 milionów i zgnieciemy czerwonego". Ale chciałbym tu podkreślić, że, owszem, nasi bohaterowie mają wyraźnie zarysowane charaktery, ale staramy się ich pokazać w filmie jak jedną drużynę. Trzech muszkieterów "Solidarności".

Jeden z naszych znajomych, urodzony już w latach 80., uznał, że taki film powinien być zrealizowany w stylistyce łotrzykowskiej. Z przymrużeniem oka, raczej żartobliwie i nonszalancko. Ci, którzy przeżyli stan wojenny, zaprotestowali z oburzeniem. Bo oni nie widzieli w nim nic zabawnego. W jakim kierunku wy pójdziecie?

- Nie będą to ani "Rozmowy kontrolowane", ani film martyrologiczny. To będzie film akcji. Sensacyjna historia o przedsięwzięciu, które od początku do końca zostało doskonale zaplanowane. Taka opowieść o powstaniu wielkopolskim, jedynym udanym w historii Polski.

Będą w filmie kobiety? Jakaś miłość, romans?

- Będą. Ale, niestety, ta najważniejsza kobieta to czarny charakter, wtyka UB.

Czy ta historia zmienia bohaterów?

- Zmienia. Nieprzypadkowo tamten czas, między sierpniem a grudniem 1981 roku, nazywa się karnawałem "S". Tak się wtedy czuliśmy, pełni euforii i niepokoju zarazem. Ludzie stanęli przed wielkim wyzwaniem i nie poddali się. Proszę pamiętać, że gdy w końcu złapano Piniora, siedział wiele miesięcy w śledztwie na Rakowieckiej z paragrafu 201 kodeksu karnego. Tego samego, z którego w latach 60. wydawano wyroki śmierci w słynnej aferze mięsnej. To pokazuje skalę odwagi tych trzech młodych chłopców, którzy musieli stać się zawodowymi rewolucjonistami. Historia skoku na kasę dolnośląskiej "Solidarności" to przecież optymistyczna historia o ludziach, którzy odważyli się na wielkie ryzyko i wygrali.



* Krzysztof Kopka - pisarz, dramaturg, reżyser. Absolwent warszawskiej PWST, na stałe mieszka we Wrocławiu, od lat współpracuje z grupą teatralną Ad Spectatores. Współautor słynnej "Ballady o Zakaczawiu" zrealizowanej najpierw przez Jacka Głomba na deskach Teatru Modrzejewskiej w Legnicy (2000), a potem przez Waldemara Krzystka w Teatrze Telewizji (2001). Tłumacz współczesnej dramaturgii rosyjskiej, to on odkrył dla scen polskich twórczość Iwana Wyrypajewa i moskiewski Teatr.doc.



(Beata Maciejewska i Magda Podsiadły, „Trzej muszkieterowie "Solidarności"”, GWW Wieża Ciśnień, 5.12.2008)



Od redaktora serwisu:

Wieloletnia współpraca Krzysztofa Kopki z legnickim Teatrem Modrzejewskiej to głównie adaptacje i reżyserowanie dramatów Szekspira w duecie z Jackiem Głombem. Tak powstały: „Koriolan” (1998), „Hamlet, książę Danii” (2001), „Otello” (2006). To jednak także m.in. „Don Kichot Uleczony” (1997), a ostatnio autorska „Lustracja” (2007). Aktualnie Kopka wraz z Leszkiem Bzdylem reżyserują w Legnicy „Cyrano de Bergerac” Rostanda. Premiera planowana jest na 17 stycznia 2009 r.