"Mała Moskwa" Waldemara Krzystka wcale nie jest taka mała. Wielka może też nie, ale film na pewno trzyma poziom. Romantyczna historia o miłości w czasach komuny to klasyczny melodramat w stylu retro. Z małą perełką - przepięknie zagraną i zaśpiewaną przez Świetlane Chodczenkową piosenką Ewy Demarczyk "Grande Valse Brillante" – ocenia Mariola Szczyrba.

Burza rozpętana nad "Małą Moskwą" po festiwalu w Gdyni raczej jej nie zaszkodziła. Wręcz przeciwnie: o najnowszym filmie Krzystka było głośno w całej Polsce. I chociaż uważam, że festiwalowa konkurencja była lepsza ("Boisko bezdomnych" Adamik czy "33 sceny z życia" Szumowskiej), nie zmienia to faktu, że "Mała Moskwa" to dobre kino.

Powiem więcej: nie powstydziłoby się go nawet Hollywood. Agnieszka Holland nazwał film Krzystka "produkcją w stylu Hallmark Television". Ja Hallmarku nie oglądam, a "Mała Moskwa" podobała mi się na równi z głośną "Pokutą" Wrihta, która też miała swoje wady. 

Krzystek (również autor scenariusza) opowiada historię zasłyszaną w dzieciństwie w swojej rodzinnej Legnicy, w której przez blisko pół wieku stacjonował największy w Europie Wschodniej garnizon wojsk radzieckich.

Mamy rok 1968 (akcja filmu zaczyna się w roku 1967, ma to znaczenie, bowiem przyszli kochankowie poznają się na konkursie piosenki zorganizowanym w okrągłą 50. rocznicę bolszewickiej rewolucji październikowej, a nie – jak dalej – na wieczorku w kantynie – przyp. red. serwisu). Do Legnicy przyjeżdża radziecki pilot Jura ze swoją śliczną, młodą żoną - Wierą (Swietłana Chodczenkowa). Para wydaje się być szczęśliwa. Ale pewnego razu podczas wieczorku w wojskowej kantynie Rosjanka poznaje Michała, polskiego oficera, który zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia (w tej roli Lesław Żurek).

W "Małej Moskwie", bo tak nazywane jest wojskowe "getto" w Legnicy, wybucha płomienny romans. Dodajmy, że w tamtych czasach absolutnie zakazany. I to nie tylko ze względu na to, że dziewczyna była mężatką, ale także z powodów czysto politycznych. Owocem tego związku będzie dziecko. A cała rzecz, jak to w melodramacie, zakończy się tragicznie.

Krzystek opowiada swoją historię na dwóch płaszczyznach czasowych - również współcześnie. Po 30 latach, na grób matki do Legnicy przyjeżdża jej córka Wiera z Jurą, "tym trzecim". Chcą zaleczyć stare rany. Czy im się to uda?

Cała opowieść jest może nieco sztampowa, ale na pewno nie brakuje jej romantyzmu. Nad filmem Krzystka krąży jakaś słowiańska, liryczna dusza, dzięki której możliwa jest miłość ponad podziałami. Bo przecież serce nie sługa. Poza tym: "musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce" - jak mówi w pewnym momencie Wiera.

"Małą Moskwę" ogląda się dobrze, chociaż kilka rzeczy z pewnością może drażnić. Nie mogłam na przykład zrozumieć, dlaczego Wiera tak łatwo porzuciła swojego męża, zresztą równie przystojnego jak Michał. Wystarczyło kilka, niezbyt wyszukanych chwytów, żeby paść w ramiona Polaka. Dużo ciekawiej wypada na ekranie trudna relacja między córką a Jurą. Zabrakło też tajemnicy - właściwie nie mamy wątpliwości, jak zginęła Wiera, bo reżyser wręcz pokazuje nam sprawców palcem. 

Film opowiada o trudnych relacjach między Polakami i Rosjanami, ale nikogo nie obraża.  Mamy tu ładne, nieco sentymentalne zdjęcia Tomasza Dobrowolskiego, pełne długich ujęć. Jest przyzwoita gra aktorska, choć na tym polu lepiej wypadli Rosjanie. Lesław Żurek ma idealne warunki na filmowego amanta, ale przed nim jeszcze sporo pracy. Z kolei Swietłana Chodczenkowa, nagrodzona za rolę w "Małej Moskwie" na festiwalu w Gdyni, najbardziej podobała mi się w piosence Ewy Demarczyk, śpiewając ją częściowo po polsku, częściowo po rosyjsku:

Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca?
Panną, madonną, legendą tych lat.
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca?
Świat, co w ramiona ci wpadł...


Jest w tych słowach tyle emocji i wzruszeń. Trochę szkoda, że zabrakło ich w całym filmie.

(Mariola Szczyrba, „Musi to na Rusi”, www.kulturaonline.pl, 2.12.2008)