- Myślę, że mój film jest bardzo łatwy do rozszyfrowania. Jeżeli ktokolwiek płacze na „Małej Moskwie”, robi to dlatego, że współczuje głównej bohaterce, czyli Rosjance. Sympatię wzbudza także jej mąż - postać tragiczna, bo zdradzana przez żonę, której mimo wszystko nie przestaje kochać – mówi Waldemar Krzystek w rozmowie z Piotrem Czerkawskim.

Po kilkunastoletniej przerwie do kina powraca Waldemar Krzystek (po ośmioletniej, w 2000 roku premierę miał film „Nie ma zmiłuj” – przyp. red. serwisu). Come back z „Małą Moskwą” już teraz można uznać za sukces – obraz zdobył sześć nagród na festiwalu w Gdyni, w tym dla najlepszego filmu, a do dystrybucji trafia jednocześnie aż przeszło 70 kopii. Udało nam się porozmawiać z reżyserem o pracy nad najnowszą produkcją, odbiorze i oczekiwaniach względem filmu.

Piotr Czerkawski: Czy gdy widzowie „Małej Moskwy” płaczą, traktuje Pan to jako dowód dobrze spełnionego obowiązku?

Waldemar Krzystek:
- Taki odbiór mojego filmu dowodzi, że widownia nie pozostaje wobec niego obojętna. Świadomość, że publiczność jest tak bardzo zaangażowana w losy bohaterów, sprawia ogromną satysfakcję. Podobnie jak na „Małą Moskwę” ludzie reagowali na moje wcześniejsze filmy. Przykładem może być debiutanckie „W zawieszeniu” albo „Ostatni prom”. Pochodząca z niego sekwencja skoku do wody pasażerów promu, którzy w dniu ogłoszenia stanu wojennego chcą uzyskać azyl w Niemczech, była odbierana niezwykle emocjonalnie. Film często jest emitowany przez telewizję i - z tego, co wiem - opowiadana w nim historia robi silne wrażenie na kolejnych pokoleniach widzów. Miejmy nadzieję, że z „Małą Moskwą” będzie podobnie. Taki rozwój wydarzeń jest wielkim marzeniem każdego reżysera. Podobnie jak to, aby dobrze wypadła zarówno premiera filmu, jak i sprawdzian przed regularną kinową widownią.

Zanim „Mała Moskwa” trafiła do kin w całej Polsce, została oczywiście zaprezentowana w Gdyni i wyjechała z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych z workiem nagród. Zamiast o wyeksploatowaną tematykę Złotych Lwów, chciałbym zapytać o nagrodę prezesa TVP. Czy był pan zaskoczony laurem przyznanym przez własnego producenta?


- W Gdyni prezentowano bardzo dużo dzieł, które współfinansowała Telewizja Polska. Istnieje dobry obyczaj TVP, dzięki któremu na jej wsparcie może liczyć około 50-60% polskich filmów. Pieniądze od Telewizji oznaczały dla nas ratunek. Wsparcie, jakie otrzymaliśmy od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej było bardzo nikłe. „Mała Moskwa” nie powstałaby bez zaangażowania finansowego TVP. Scenariusz naszego projektu tak bardzo spodobał się na Woronicza, że dołożono nam ponad 60% budżetu.

„Mała Moskwa” sprowokowała dyskusje o charakterze politycznym. Pan wielokrotnie zarzekał się, że film w żaden sposób nie jest antyrosyjski, a co najwyżej antyradziecki. Skąd pewność, że dla przeciętnego widza owo rozróżnienie będzie takie oczywiste?


- Myślę, że mój film jest bardzo łatwy do rozszyfrowania. Jeżeli ktokolwiek płacze na „Małej Moskwie”, robi to dlatego, że współczuje głównej bohaterce, czyli Rosjance. Sympatię wzbudza także jej mąż - postać tragiczna, bo zdradzana przez żonę, której mimo wszystko nie przestaje kochać. Spoglądając na Rosjan z bardzo bliska, widzimy ich szlachetność i uczucia, których dotychczas nikt w polskim kinie nie pokazał. Oczywiście portretuję także ludzi władzy. Major KGB i oficer polityczny reprezentują przepełnioną złem ideologię. Ich przykład dowodzi, że „Mała Moskwa” obnaża prawdę o systemie komunistycznym. Pokazuje co robił nie tylko z Polakami za pomocą armii okupacyjnej, ale także z własnymi obywatelami. W Związku Radzieckim w ogóle nie liczyło się pojedyncze życie i jednostkowe marzenia. Najważniejszy był interes imperium.

W naszej rozmowie pojawiła się wzmianka o problemach z budżetem filmu. Czy ograniczenia finansowe spowodowały, że trzeba było zrezygnować z pomysłów czy scen, które chciał pan zawrzeć w fabule?


- Jak na polskie warunki, „Mała Moskwa” ostatecznie mogła pochwalić się całkiem sporym budżetem - 7,5 miliona złotych. Oczywiście chciałem mieć do dyspozycji pokaźniejsze fundusze, po to, aby pokazać w filmie jeszcze więcej sprzętu wojskowego. Niestety, nie udało mi się nakręcić wymarzonej sekwencji wyjazdu kompanii czołgów, która wyrusza do Czechosłowacji. Realizacja takiej sceny oznaczałaby kompletną ruinę dróg, które musielibyśmy zreperować na własny koszt, na co nie było nas stać.

Udało się za to zrealizować inną, bardzo ważną sekwencję - tę, w której Wiera wykonuje „Grande Valse Brillante” Ewy Demarczyk z tekstem Juliana Tuwima. Dlaczego wybór padł akurat na tę piosenkę?

- „Grande Valse…” to mój ukochany utwór. Usłyszałem go w latach sześćdziesiątych i od tego czasu uważam, że to pewien niedościgniony wzór. Przy tworzeniu tej piosenki spotkały się osoby genialne: poeta Tuwim, kompozytor Konieczny i wykonawczyni Ewa Demarczyk. Pomyślałem sobie, że jeżeli moja bohaterka Wiera zainteresowała się Polską i chce zaśpiewać tak trudną piosenkę, staje się jasne, że jest zakochana w ambitniejszym wymiarze naszej kultury. Aktorka Swietłana Hodczenkowa jest młodą rosyjską dziewczyną, więc oczywiście nie znała wcześniej tej piosenki, tak samo jak trzy czwarte Polaków. Mam wrażenie, że jednym z plusów mojego „Małej Moskwy” jest przypomnienie tego pięknego utworu. Dla Wiery zachwyt nad „Grande Valse…” jest zupełnie naturalny, bo akcja filmu rozgrywa się w roku 1967 roku, czyli w okresie szczytu powodzenia Ewy Demarczyk.

Na podstawie filmu ma powstać czteroodcinkowy miniserial, który zostanie wyemitowany w TVP. Czy mógłby Pan zdradzić, czego możemy spodziewać się po rozszerzonej wersji „Małej Moskwy”?


- W serialu pojawi się lekko zmienione zakończenie. Rozwinięcia doczekają się losy kilku postaci, które w filmie są pokazane tylko śladowo. Będą też nowe sceny i odwrotnie - w wersji kinowej znajdziemy sekwencje, jakich nie będzie w serialu. Aby móc wyrobić sobie pogląd na temat zdarzeń, które przedstawiamy w „Małej Moskwie” trzeba zapoznać się zarówno z wersję kinową, jak i telewizyjną.

„Mała Moskwa” powstała na podstawie autentycznej historii Rosjanki zakochanej w polskim oficerze. Jak bardzo film nawiązuje do prawdziwych wydarzeń, a ile jest w nim czystej fikcji?

- Zetknięcie z prawdziwą historią jest dopiero początkiem trudu i mozołu, który czeka każdego twórcę scenariusza, gdy siada do pisania do tekstu. Przebieg fabuły, charakterystykę bohaterów oraz wszystkie dialogi trzeba dopiero wymyślić. Fakty, które miały miejsce w Legnicy razem z innymi autentycznymi historiami były tylko inspiracją wykorzystaną do napisania fikcyjnej historii.

To, że „Mała Moskwa” potrafi wyjść poza swoją „legnickość” zostało udowodnione już w Gdyni. Czy istnieje szansa, że film zostanie skonfrontowany z widownią zagraniczną?


- Zakończyliśmy już rozmowy z Ukraińcami. Kinowa premiera ma odbyć się tam na początku przyszłego roku Jesteśmy bardzo blisko podpisania umowy z Rosjanami. W grę wchodzą kontrakty na dystrybucję kinową, DVD oraz sprzedaż filmu do jednego z głównych kanałów tamtejszej telewizji. Mam nadzieję, że premiera „Małej Moskwy” w tym kraju udowodni, że sztuka może otrzeźwić rozpalone umysły, które nakręcają spiralę wzajemnej wrogości między Polską, a Rosją.

(Piotr Czerkawski, ”"Mała Moskwa" obnaża prawdę o systemie”, www.gpunkt.pl, 28.11.2008)