Wyobraźmy sobie superjury międzynarodowe: Almodóvar, von Trier, Mike Leigh, Michael Haneke, bracia Dardenne i powiedzmy Jan Svérak. Założę się o każde pieniądze, że filmy "artystyczne" minionego festiwalu w Gdyni nie dostałyby od nich nawet wyróżnienia. Tymczasem "Mała Moskwa" to wstrząsający film o zakazanej miłości w epoce PRL-u, to film o zniewoleniu jednostki w systemie totalitarnym. Ważny epicki obraz, błyskotliwie zrealizowany – pisze reżyser i rektor łódzkiej Filmówki Robert Gliński.

Ostatnio trochę podróżowałem i teraz dopiero dotarły do mnie wiadomości o histerii, jaka przetoczyła się w prasie po festiwalu w Gdyni. Ataki na festiwal i na jury, które NIEPRAWIDŁOWO rozdało nagrody, przybrały kuriozalne rozmiary. "Skandal", "werdykt promujący sztampę", "werdykt jak betonowa ściana" "prowincja, wiocha i obciach" - to kilka epitetów, jakie padały w tym maglu. Złowieszczo zagrzmiał głos jednego z dziennikarzy, który jak po procesach stalinowskich napisał: "Ten werdykt zapamiętamy!".

Byłem przewodniczącym jury, więc powinienem wraz z innymi jurorami popełnić zbiorowe harakiri, by ratować honor.

Otóż pragnę oznajmić, że nie strzelę sobie w łeb, mimo że podpisałem jurorski werdykt. Na dodatek uważam, że ten werdykt jest bardzo dobry. Bo świetnym filmem jest "Mała Moskwa" Waldemara Krzystka nagrodzona Złotym Lwem i świetne są pozostałe filmy nagrodzone innymi nagrodami.

"Mała Moskwa" to wstrząsający film o zakazanej miłości w epoce PRL-u, to film o zniewoleniu jednostki w systemie totalitarnym. Ważny epicki obraz, błyskotliwie zrealizowany. To bardzo pozytywny przykład kina historycznego, o którym ostatnio tak zaciekle dyskutowano w prasie. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego niektórzy dziennikarze piszą, że jest to kino przestarzałe. I porównują "Małą Moskwę" z "33 scenami z życia" Małgorzaty Szumowskiej, które są uważane za nowatorskie! I awangardowe!?

Przecież stylistyka opowiadania "Małej Moskwy" jest dużo bardziej współczesna od "33 scen z życia". Język filmowy Krzystka wywodzi się z epickiego kina długich ujęć i kontrapunktujących mastershotów, które pojawiły się w kinie za sprawą Johna Forda i Orsona Wellesa w początkach lat 40. Statyczna kamera obserwująca Szumowskiej to język kina wywodzący się z filmów braci Lumiere i Georgesa Meliesa, a więc z początku wieku. Gdzie tu nowatorstwo?

Rytm czarnych dziur, na którym Szumowska zbudowała narrację, także ma korzenie w kinie niemym, gdzie często przerywano akcję ściemnieniami. Jest to więc prastary środek stylistyczny i okrzyknięcie go awangardą jest nadużyciem. Na dodatek ten tzw. blank, czyli czarny ekran, jest ulubionym środkiem wyrazu kina amatorskiego. Trzy lata temu obejrzałem ponad sto filmów amatorskich, całą ówczesną roczną produkcję i prawie połowa autorów manierycznie stosowała ciemny ekran. Pod czernią puszczała komentującą muzykę lub efekty dźwiękowe. Identyczną figurę stylistyczną zastosowała w swoim filmie Szumowska. Film "33 sceny z życia" nie jest żadnym kinem autorskim o oryginalnej formie, jak chcą krytycy.

Demagogiczne są także porównania "Małej Moskwy" do telenoweli. To nieporozumienie! W filmie Krzystka nie ma ani jednego elementu, który moglibyśmy znaleźć w telenoweli. Możemy ich znaleźć sporo w filmie Szumowskiej (brak story, komentująco-deklaracyjny dialog, obserwacje "życia" przed kamerą), ale jakoś nikt z krytyków nie odważył się nazwać tego filmu telenowelą. I słusznie, bo "33 sceny z życia" telenowelą nie są, tak samo jak nie jest nią "Mała Moskwa". Film Szumowskiej to poruszające studium o umieraniu zrealizowane bardzo prosto, wręcz tradycyjnie. I całe szczęście, bo właśnie ta prostota spowodowała, że jest to film głęboki. Trąbienie, że to kino nowatorskie i awangardowe, jest bezsensem.

Osobiście uważam film Szumowskiej za ważny i przejmujący, ale wsadzanie go na piedestał jeszcze przed festiwalem, gdy nie widzieliśmy wszystkich filmów, było niesmaczne. A potem połajanki, że "jury podjęło decyzje sprzeczne z opiniami krytyki", a więc nieprawidłową, zakrawa na dziecinadę. Tegoroczny festiwal w Gdyni był bardzo dobry. Obejrzeliśmy dużo wspaniałych filmów. Szalenie trudno było podzielić nagrody, ponieważ były to filmy bardzo RÓŻNE.

Osobiście lubię, poza "Małą Moskwą" i "33 scenami z życia", film Michała Rosy "Rysa". Reżyserowi udało się w inteligentny sposób złapać trudny temat lustracji. "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta jest nierówny, ale właśnie ten film jest propozycją kina autorskiego, gdzie autor szuka własnego sposobu wypowiedzi. Do filmu Jerzego Skolimowskiego "Cztery noce z Anną" mam stosunek chłodny i nie podzielam entuzjazmu dziennikarzy. To materiał na półgodzinny obraz. Potem wszystko w nim stoi - akcja, powtarzające się sceny, a statyczny bohater nuży.

W naszym werdykcie filmy Szumowskiej, Rosy, Bławuta, Skolimowskiego zostały zauważone. I tak naprawdę nie jest ważne, czy ktoś dostał nagrodę drugą, czy czwartą albo wyróżnienie. To nie były nagrody pocieszenia! To był dowód uznania dla tych tytułów.

Jury składało się z dziewięciu silnych osobowości. Było w dużej mierze międzynarodowe, bo czterech jurorów mieszka na stałe za granicą, z dala od polskiego magla. Mieliśmy różne poglądy na kino i odmienne kryteria oceniania filmów. Jest więc oczywiste, że mieliśmy inne preferencje co do podziału nagród. Gdy gorące dyskusje nie doprowadzały nas do finałowych konkluzji, decyzje podejmowaliśmy przez demokratyczne głosowanie.

Kilka lat temu byłem jurorem na festiwalu GoEast w Wiesbaden. To ważny festiwal filmów z Europy Środkowej i Wschodniej. Każdy z siedmiu jurorów chciał przyznać Grand Prix INNEMU filmowi. To zupełnie normalne. Osiągnęliśmy kompromis po ośmiu godzinach obrad. I nikt z dziennikarzy nie kwestionował werdyktu. Niemieccy krytycy zdawali sobie sprawę, że jury to nie jest stado baranów, które ryczą, jak im każe przodownik. I żaden z twórców nie płakał, że dostał wyróżnienie, a nie złoty puchar.

W Polsce dzieje się INACZEJ! Gdy reżyser lub aktor dostaje nagrodę na największym krajowym festiwalu, to jest obciach i wiocha. Albo upokorzenie. Bo to im się należy Grand Prix i nic innego! Dlaczego dziennikarze nie podnieśli takiego larum, gdy Szumowska nie dostała PIERWSZEJ nagrody w Locarno, tylko drugą? Czy to nie był "obciach"? Może trzeba festiwal w Locarno rozwiązać? I dlaczego krytycy nie obrzucili błotem festiwalu w Cannes, gdzie Skolimowski nie dostał żadnej nagrody? Ba, nawet nie został dopuszczony do konkursu!

Mój film "Cześć, Tereska" brał udział w ponad 40 festiwalach na świecie. Na jednych zdobywał pierwsze nagrody, na innych tylko wyróżnienia, a jeszcze na innych nie dostał żadnej nagrody. To nie znaczy, że mam się czuć odrzucony. To nie znaczy, że trzeba te festiwale, którym nie podobała się "Tereska", wysadzić w powietrze, a jurorów wysłać na szafot.

Atak na werdykt jury połączył się z atakiem na cały festiwal w Gdyni. Ofensywa wywołana jeszcze przed festiwalem przez jednego ze sfrustrowanych reżyserów nabrała rumieńców. Odezwały się głosy, by festiwal zrównać z ziemią. Albo wyleczyć.

Zlikwidowanie największego festiwalu polskich filmów byłoby zbrodnią. Każda licząca się kinematografia ma tego typu festiwal. Pokazuje się na nim filmowy dorobek ostatniego roku. Tam rozmawia się o filmach. A także promuje, zamawia, kupuje i sprzedaje. Oczywiście trzeba festiwal w Gdyni zmienić. Jak?

Lekarstwa zalecane przez buntowników są dwa - międzynarodowe jury i zagraniczni krytycy. Fantastyczne pomysły! Wyobraźmy sobie superjury międzynarodowe: Almodóvar, von Trier, Mike Leigh, Michael Haneke, bracia Dardenne i - powiedzmy - Jan Svérak. Założę się o każde pieniądze, że filmy "artystyczne" minionego festiwalu w Gdyni nie dostałyby od nich nawet wyróżnienia!

Znam wielu zagranicznych krytyków. Mają różne gusty, a przede wszystkim własne zdanie i na pewno nie ulegliby zbiorowej histerii, jaka odbyła się po tegorocznej Gdyni. Bo wiedzą, że każdy film ma swoje własne życie w kinach i na festiwalach. Tu i tam dostaje czasem nagrody. Nie zmienia to wartości tych filmów. Ta wartość rodzi się w nas, gdy oglądamy film na ekranie. Zawsze jest subiektywna. I to jest w kinie najpiękniejsze.

(Robert Gliński, „Głos z windy na szafot”, Gazeta Wyborcza, 18-19.10.2008)



Robert Gliński - szef jury ostatniego, 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, reżyser m.in."Niedzielnych igraszek", "Wszystko, co najważniejsze" i "Cześć, Tereska", rektor PWSFTviT w Łodzi.