Zamiast bez końca biadolić nad werdyktem ostatniego festiwalu w Gdyni, polscy krytycy powinni wziąć się w garść i ostro promować polskie kino. Nieważne, czy artystyczne, czy komercyjne. Dobre, ciekawe i dla więcej niż jednego widza. Dla mnie fakt, że Krzystek zrobił film w swoim gatunku znakomity, jest szansą na to, że polska widownia przekona się, iż warto wrócić na polskie filmy - pisze Jacek Rakowiecki, redaktor naczelny miesięcznika Film.

Odkąd jako jeden z nielicznych odważyłem się wziąć w obronę nagrodzoną w Gdyni "Małą Moskwę", robię za etatowego Czarnego Luda, który nie rozumie, co europejskie, odrzuca wszystko, "co nieoczywiste i ryzykowne", a w dodatku wielbi komercję. Barbara Hollender w "Rzeczpospolitej" posunęła się nawet do sugestii, że choć powinienem odpowiadać za kształtowanie gustów "młodych ludzi" (a starszych nie? "Film" równie licznie czytają 20-, jak 40-latki), robię za "agendę dystrybutorów", choć w swej delikatności nie sprecyzowała, jakie łapówki za to od nich biorę.

Postaram się więc wyjaśnić swoje stanowisko, by przy tej okazji "awanturę o Gdynię" zacząć powoli przekształcać w rozmowę o konkretach i ewentualnych zmianach, bo na razie trwa wyłącznie festiwal biadolenia i rzucania błotem. Zacznę jednak od wyjaśnienia swojego stanowiska, by moi adwersarze przestali udawać, że problemem są poglądy naczelnego "Filmu" oraz jeden werdykt jednego jury, i stracili okazję pozowania na obrońców okopów Świętej Trójcy przed zalewem chamstwa, prostactwa i - co najgorsze - zarabiania pieniędzy.

Widzowie, głupcze!

Przede wszystkim mam bardzo dobre zdanie o kilku tzw. artystycznych filmach z tegorocznego festiwalu. Głosiłem to dobitnie podczas jego trwania, ale moi oponenci wolą tego nie zauważać, bo chłopiec do bicia okazałby się niedostatecznie wyrazisty. Tymczasem "33 sceny z życia" uważam za film znakomity, "Rysę" - za film bardzo dobry, przejmujący, a co najważniejsze, z wielką odwagą i mądrością podejmujący szatańsko trudny temat lustracji. Cenię też "Cztery noce z Anną", choć tak mroczne kino to nie moja bajka. Mam również wiele ciepłych słów dla "Braci Karamazow" i "Lekcji Pana Kuki" oraz - choć mniej - dla "Boiska bezdomnych". Generalnie w prawie wszystkich filmach z głównego gdyńskiego konkursu znajdowałem coś dobrego lub przynajmniej budzącego nadzieję na przyszłość.

Różnica między mną a kilkoma piszącymi o Gdyni dziennikarzami polega na tym, że dla mnie kultura to nie gra o sumie zerowej. A więc nagroda dla jednego filmu nie odbiera walorów innemu filmowi. Dlatego nie mogłem zaakceptować szewskiej pasji Tadeusza Sobolewskiego, który jakość filmu Szumowskiej budował na poniżaniu filmu Krzystka (pisał: „Powiedzmy sobie, »Mała Moskwa «, przy całej swojej sprawności, jest kiczem. Film duszoszczypatielny, ale bezdyskusyjny, w przeciwieństwie do »33 scen z życia « Szumowskiej, »Rysy « Rosy czy »Czterech nocy z Anną « Skolimowskiego").

Dla mnie fakt, że Krzystek zrobił film w swoim (melodramatycznym) gatunku znakomity, jest szansą na to, że polska widownia przekona się, iż warto wrócić na polskie filmy, nawet gdy nie są komediami romantycznymi. Aby wróciła, poza chwytającą za serce historią, "Mała Moskwa" daje widzowi jeszcze coś innego: wysoki kunszt gry aktorskiej, sprawność reżyserii, wiarygodność scenografii i kostiumu. Po takim seansie trudniej uwierzyć, że głupawe komedyjki, o serialach nie mówiąc, to też sztuka.

Oczywiście jednak "Mała Moskwa" wiosny nie uczyni. Do tego potrzebne jest powstanie w Polsce liczebnie liczącego się kina środka. Solidnie, rzemieślniczo, ale inteligentnie robionych i granych filmów opowiadających może nie o eschatologii, metafizyce i absolucie, ale tematach z życia, które potrafią chwycić za serce. W każdej rozwiniętej kinematografii narodowej to takie filmy stanowią zdrowy mocny pień. To na nich widownia uczy się odróżniać humbug od profesjonalizmu, to one podnoszą wyżej poprzeczkę wymagań i edukują widza do filmów trudniejszych. W dziedzinie literatury można by powiedzieć, że tak od Prusa dojrzewa się do Gombrowicza, w muzyce - od Moniuszki do Pendereckiego, w sztukach pięknych - od Dunikowskiego do Abakanowicz.

Nie ma tego w polskim filmie, a przynajmniej nie ma współcześnie, bo przecież w latach 60. i 70. uczyliśmy się kina wielkiego i wymagającego dzięki dziesiątkom sprawnych rzemieślników filmowych. Dziś tymczasem znakomita realizacyjnie i inteligentna komedia "Lejdis" dostaje od wyrafinowanych znawców wciry tysiąc razy większe od autentycznych pawi puszczanych licznie i za nasze pieniądze (a "Lejdis" - w przeciwieństwie do pawi - nie wzięło ani złotówki dotacji).

Interludium liryczne

Z końcem września podczas panelu zorganizowanego przez portal Filmweb redaktor naczelny "Kina" Andrzej Kołodyński opowiadał o swej wyprawie na "Cztery noce z Anną" Skolimowskiego: multipleks w stolicy, godzina 18, a w sali poza nim jeszcze cztery osoby; pod koniec seansu już tylko trzy...

Nieszczęsny Kołodyński! Krytyk z wymierającego gatunku, który zwyczajnie chodzi do kina. Dziś bowiem prawdziwy krytyk chodzi wyłącznie na darmowe pokazy prasowe, co zapobiega kontaktowi z masową publicznością mogącą mieć niesłuszne preferencje. Lub - co gorsza - z brakiem publiczności.

Jak taką sytuację skomentują wielbiciele kina artystycznego? Czy potraficie powiedzieć coś więcej ponad to, co Tadeusz Sobolewski napisał o wyobrażonej przez niego widowni "Małej Moskwy": "jest idealnym produktem dla widowni urobionej przez tańce, telenowele i czytanki historyczne". U licha! Dużo trzeba mieć w sobie poczucia wyższości i pogardy dla milionów ludzi, których po 1989 roku elity zostawiły - bez żadnych drogowskazów etycznych, kulturowych, intelektualnych - na lodzie z okrzykiem: "Bogaćcie się!".

Komu komercja


Powiedzmy sobie teraz słów kilka o opozycji dwóch kluczowych słów używanych w kłótni o Gdynię. Sam ich używam z musu, choć modlę się za Tuwimem: "Słowom naszym zmienionym chytrze przez krętaczy jedyność przywróć i prawdziwość...". Chodzi o słowa "komercyjny" i "artystyczny". Można je rozumieć na setki sposobów.

Wydaje mi się, że moi oponenci rozumieją "artystyczny" jako "lepszy", "ambitny", "niepoddający się presji rynku", "nieulegający gustom większości", "odważny", "ryzykujący", "nieliczący na wielką widownię". Z kolei "komercyjny" to taki, którego głównym (czasem jedynym) celem jest zarobienie pieniędzy. A skoro tak, to z założenia schlebiający tłumom, idący wydeptanymi ścieżkami.

Można i tak. Ale można o "komercyjnym" powiedzieć też, że to film szanujący masowego widza, film, którego twórcy mają świadomość, że ktoś im powierzył publiczne (albo prywatne, ale też nie ich) pieniądze, i oni wiedzą, że nie mogą ich zaprzepaścić. O "artystycznym" zaś, że to dzieło tylko dla jednostek i części środowiska kulturalnego, albo jeszcze ostrzej - że to produkt fanaberii artystów, którzy za publiczne pieniądze prowadzą sobie prywatne eksperymenty i psychoterapie albo ukrywają własną nieumiejętność pod płaszczykiem pseudoartyzmu. W końcu niejeden taki humbug zna historia kultury, szczególnie tej obficie dotowanej.

Sądzę, że obie powyższe interpretacje są przekłamane i idą za daleko. Dla mnie bowiem film artystyczny to film próbujący opowiedzieć trudniejsze historie w trudniejszy sposób. Film odwołujący się do erudycji, wiedzy, wykształconej wrażliwości moralnej lub estetycznej widza.

Film komercyjny zaś to tyle co techniczny termin mówiący o istnieniu dosłownie lub w domyśle biznesplanu przewidującego, że proces produkcji nie tylko się zwróci, ale być może jeszcze przyniesie zysk. Nie widzę więc zasadniczej sprzeczności, by film artystyczny mógł - po spełnieniu określonych warunków - sprawdzić się jako film komercyjny. I odwrotnie: niejedna produkcja komercyjna okazywała się arcydziełem.

Dość wymienić "Ojca chrzestnego" z klasyki kina, a u nas choćby co drugi film Andrzeja Wajdy. Czymże bowiem były "Ziemia obiecana" czy "Człowiek z żelaza", jeśli nie wybitnie artystycznymi "komercjami" lub fantastycznie komercyjnymi filmami artystycznymi? Nie wspomnę już o wielu filmach Barei, które współczesnym im krytykom jawiły się jako przykłady prostackiej komercji, a dziś ich "późni wnukowie" uznają je za arcydzieła nonkonformizmu i niedościgły zapis minionej epoki.

Jest też jeszcze jeden aspekt słowa "komercyjny", którego nie chcę wymieniać wśród najważniejszych, ale którego nie wolno też pominąć w dyskusji. Wydawać by się bowiem mogło, że artyści "komercyjni" to tacy kapitaliści, co żerują na kinematografii, a artyści "artystyczni" to niebieskie ptaki żywiące się jedynie wodą święconą i okruszynami ze stołów bogaczy. Nic bardziej mylnego. Czym innym bowiem bywa rynkowy los filmów "artystycznych", a czym innym byt ich twórców.

Dla całkiem licznej grupy artystów niejeden z filmów artystycznych stanowi znakomity biznes. Co prawda nie dla Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej lub podatnika, ale dla osób zaangażowanych w jego powstanie jak najbardziej. Wystarczy uświadomić sobie, że wspomniane "Lejdis" kosztowało 5,5 mln zł, a wspomniane "Cztery noce z Anną" - 7 mln. Kwoty te nic nie powiedzą tym, co filmów nie widzieli. Przełożę więc je na budownictwo: w sensie czysto produkcyjnym "Lejdis" to okazały pałac, a "Cztery noce" - M-2 w wielkiej płycie. Ktoś więc na tym czysto artystycznym filmie zrobił świetny komercyjny interes. Zapewne to dobrze, bo film chwalono nawet (!) w Cannes, więc mamy dwa w jednym: i ktoś dobrze zarobił, i sława Polski oraz opinia o niej wzrosła. (Szkoda tylko, że nie potrafiono tego filmu wylansować tak, by sale kinowe zapełniały się nie tylko dzięki Andrzejowi Kołodyńskiemu i kilku innym desperatom).

Nie oszukujmy się więc, że artystyczna obrona Częstochowy przez część środowiska filmowego polega wyłącznie na walce o wartości wyższe. Stoi za tym bardzo konkretny interes. I ten interes może zacząć podlegać erozji, gdyby okazało się, że jednak możliwy jest film i artystyczny, i komercyjny zarazem. Jak "Mała Moskwa" moim zdaniem.

Zwycięzcy Gdyni


Teraz kwestia werdyktów w Gdyni. W rozmowie Pawła T. Felisa z Łukaszem Barczykiem w "Gazecie" z 1 października powrócił kolejny raz wątek biadolenia nad upadkiem tego festiwalu. Żaden z panów nie wspomniał co prawda, kiedy w takim razie było dobrze (chyba tylko za komuny, jak w wielu innych dziedzinach kultury...), ale dowiadujemy się ponownie (słowa Barczyka zacytowane przez Agnieszkę Holland, zacytowane przez Felisa), że Gdynia "to zapyziała prowincja, wiocha i obciach" z powodu - jak wiadomo - kolejnego blamażu jury, które trzeba koniecznie "unowocześnić, odmłodzić i umiędzynarodowić".

Czytam i oczom nie wierzę: rok temu w Gdyni wygrały artystyczne "Sztuczki" Jakimowskiego, dwa lata temu społeczno-artystyczny "Plac Zbawiciela" Joanny Koss-Krauze i Krzysztofa Krauzego, trzy lata temu artystyczno-społeczny "Komornik" Feliksa Falka, cztery lata temu artystyczne "Pręgi" Magdaleny Piekorz, wcześniej Złote Lwy zdobywały inne ewidentnie artystyczne filmy, jak "Cześć Tereska" Roberta Glińskiego, "Historia kina w Popielawach" Jana Jakuba Kolskiego. W zasadzie cała Gdynia (wcześniej Gdańsk) to bezustanny triumf kina z "półki artystycznej" z jedną przerwą na "komercję" w postaci "Girl guide" Juliusza Machulskiego w 1995 roku.

Przez wszystkie te lata pryncypialni dziś krytycy nie przejmowali się jednak tym, że na te artystyczne dzieła polska publiczność nie ma ochoty chodzić. Rekordzista frekwencyjny spośród zwycięzców Gdyni - znakomity przecież "Dzień świra" Marka Koterskiego (2003 r.) - zgromadził 420-tysięczną widownię, co daje mu w ostatnim dziesięcioleciu miejsce w trzeciej czy czwartej dziesiątce najchętniej oglądanych polskich filmów. Rewelacyjny "Dług" Krzysztofa Krauzego (Złote Lwy w 1999 r.) obejrzało zaledwie 190 tys. Polaków. Gdzie wtedy byli krytycy, którzy dziś biją na trwogę? Czy zrobili cokolwiek ponad napisanie recenzji, by masowego widza do tych naprawdę świetnych, choć nierozrywkowych filmów przekonać?

I cóż to takiego strasznego stało się między 15 a 20 września 2008 r., że mówią "wiocha i obciach"? Przecież nie fakt pojawienia się kilku bardzo dobrych filmów artystycznych. A więc ta jedna nagroda dla "Małej Moskwy"? Ach panie, panowie! Naprawdę nie ma już w polskim kinie ważniejszych dla was spraw niż zgnojenie filmu Krzystka?

Konkrety na stół poproszę


Jest w tekstach krytyków tegorocznej Gdyni jeden nurt, z którym się zgadzam. To szopka, jaką wokół festiwalu robi TVP, co jednak nie powinno dziwić, bo robiła tam dokładnie to, co robi na co dzień i co robią zresztą wszystkie pozostałe duże stacje TV (a także wielkie telewizje w Cannes czy Wenecji - może profesjonalniej, ale z tym samym zadęciem). Zgadzam się więc, że "wiochą i obciachem" była gala na zakończenie festiwalu - od zagubionego Krzysztofa Globisza zamiast profesjonalnej Grażyny Torbickiej jako prezentera po żenujące produkcje "duetów aktorskich".

Zgadzam się, że festiwal powinien być staranniej (czytaj: za większe pieniądze, pytanie: czyje?) przygotowywany, co jednak obciąża nie tylko organizatorów, bo niektóre prowadzone przez zewnętrznych ekspertów dyskusje panelowe, jak choćby ta o szkołach filmowych, były na poziomie żenującym.

Uważam też, że warto przemyśleć ponownie system nagród w Gdyni (dlaczego Lwy są Złote i Srebrne, a brak Brązowych?), a przede wszystkim drastycznie ograniczyć ich liczbę, bo dewaluują się podczas gali straszliwie. Nie wiem też, czy warto "dorosłą" i "profesjonalną" Gdynię łączyć z setkami filmów studenckich, niezależnych, offowych, które swój festiwal mają przecież w Koszalinie. W tak wygospodarowane miejsce i czas wprowadziłbym więcej pokazów filmów konkursowych dla fantastycznych gdyńskich fanów festiwalu. Dopilnowałbym też (świetny pomysł Tadeusza Sobolewskiego i Barbary Hollender zgłoszony na spotkaniu prasy z Agnieszką Odorowicz), by do Gdyni ściągać więcej wpływowych krytyków, selekcjonerów i dystrybutorów ze świata.

I tak dalej. I temu podobne. Problem tylko w tym, że w żadnym bodaj tekście z jeżdżących po Gdyni jak po łysej kobyle nie pada ani jeden konkret: co zmienić? Kto ma to zrobić? Kto ma na to dać pieniądze? Krytykom wystarczają epitety, obelgi i jęki. Poprawia im to samopoczucie, zupełnie tak jak każdej kolejnej opozycji w Sejmie, gdy równie merytorycznie recenzuje rządzących.

No nie, przepraszam. Jeden konkret padał: by w Gdyni było jak w Cannes i Wenecji. Bogato znaczy, prestiżowo znaczy, ambitnie znaczy. Coś jak budowa drugiej Japonii i IV Rzeczypospolitej w jednym.

Gorzka szarlotka

W tekście opublikowanym przez "Gazetę" po gdyńskim festiwalu apelowałem do krytyków, by o to artystyczne kino powalczyć skuteczniej na łamach pism, ale także w innych mediach (dlaczego np. w "Wiadomościach" czy "Faktach" nie pojawia się obligatoryjnie materiał o premierze filmu nagrodzonego Złotymi Lwami?). Ten fragment mojego tekstu wydawał mi się najistotniejszy, bo choć możemy się różnić w ocenach poszczególnych filmów, przekonywanie do polskiej kinematografii milionów nieufnych rodaków powinno nas jednoczyć. No i właśnie ten fragment mojego tekstu pominięto całkowitym milczeniem. Więcej: prawie wszystkie teksty zjadliwie atakujące "Małą Moskwę" i gdyńskie jury opublikowano na prestiżowej drugiej stronie "Gazety". Mój głos w obronie całego polskiego kina - na stronie 17.

Nie obrażam się ani nie wietrzę spisku. Ze smutkiem tylko konstatuję, że także media opiniotwórcze przejęły metody tabloidów, dla których "tylko zła wiadomość to dobra wiadomość". Ale nawet w "Fakcie" czasem cieszą się, że pani Kowalska z Pcimia wygrała konkurs na najlepszą szarlotkę. Gdyby gastronomią zajęli się niektórzy krytycy filmowi, uznaliby, że Kowalska to oszustka, a wygrana należy się Wiśniewskiemu, bo on piecze specjalne gorzkie szarlotki, trudne co prawda do przełknięcia, ale przez to dowodzi, że ma znacznie głębsze życie duchowe.

(Jacek Rakowiecki, „Bez komercji nie będzie dobrego kina”, Gazeta Wyborcza, 11.10.2008)


Nagrody 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Złote Lwy - "Mała Moskwa" w reż. Waldemara Krzystka
Srebrne Lwy - "Jeszcze nie wieczór" w reż. Jacka Bławuta
Najlepszy reżyser - Małgorzata Szumowska za "33 sceny z życia"
Najlepszy scenariusz - Michał Rosa ("Rysa")
Najlepszy debiut reżyserski - Maciej Pieprzyca ("Drzazgi")
Wyróżnienie - Jerzy Skolimowski za reżyserię filmu "Cztery noce z Anną"