Najnowszy film Waldemara Krzystka zdobył na Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni główną nagrodę - Złote Lwy. Już następnego dnia rozgorzała w mediach dyskusja, czy dostał tę nagrodę słusznie i czy reżyser dostał ją słusznie. Z Waldemarem Krzystkiem, reżyserem, o "Małej Moskwie", kompromitacji krytyków, oszalałym kraju i grzebaniu w pępku rozmawia Magda Podsiadły w magazynie GWW Wieża Ciśnień.

Najnowszy film Waldemara Krzystka zdobył na Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni główną nagrodę - Złote Lwy. Już następnego dnia rozgorzała w mediach dyskusja, czy dostał tę nagrodę słusznie i czy reżyser dostał ją słusznie.

Magda Podsiadły: Krytycy orzekli, że pokrzywdzono kino artystyczne, a wyróżniono komercyjne, czyli Twoje. Poczułeś się chłopcem do bicia za werdykt jury?


Waldemar Krzystek: Magiel mi urządzili, ale nie czuję się chłopcem do bicia. Nie odpowiadam na głosy krytyków, bo to oni się kompromitują, a nie ja. Już dwa tygodnie trwa dyskusja nad filmem, który praktycznie obejrzało 200 osób na festiwalowych pokazach. „Mała Moskwa” wejdzie do kin dopiero 28 listopada. Z moich sondaży wynika, że 190 osób spośród tej konkursowej widowni jest zadowolonych, 10 - nie. W dodatku krytycy co kilka dni zmieniają opinie o moim filmie. Najpierw mówią, że to nowy, oryginalny obraz Rosjan, a już po chwili okazuje się, że to obraz kliszowy. Nie nadążam.

Spodziewałeś się takiego zimnego prysznica tuż po zdobyciu laurów?


- Spodziewałem się. Każdy mój film pokazywany w reszcie kraju zaraz dostawał baty.

Może dlatego, że jesteś z prowincji? W głosach krytyki pojawił się wobec Twojego filmu zarzut prowincjonalizmu.


- Tak właśnie jest. Pochodząc z prowincji, czyli wyspy rozsądku, każdym filmem wywołuję w tym oszalałym kraju aferę.

Z jakiej wyspy rozsądku pochodzisz?


- Z Dolnego Śląska. Tu mieszkają mądrzy ludzie, od czasu wyzwolenia się od komuny mamy ciągłość władzy, wyznajemy podobny system wartości. Reszta kraju prowadzi nieustannie jakieś niezrozumiałe walki podjazdowe, zresztą nie tylko w kinie. Odetnijmy się wreszcie od nich jako niezależny Dolny Śląsk!

Jakie afery wybuchały po kolejnych Twoich filmach w reszcie kraju?


- Po moim debiucie "W zawieszeniu" (nagroda za debiut na Festiwalu Filmów Polskich w 1987 roku) warszawska krytyka napisała, że to film o facecie, który nie wychodzi z piwnicy, bo boi się teściowej. Gdy pokazałem "Ostatni prom" (1989) odezwały się głosy, że wykorzystałem historię Polski dla uzyskania tanich, komercyjnych efektów. Od jego realizacji mija 20 lat, a czy ktoś się od tamtej pory pokusił o pokazanie stanu psychicznego ludzi w czasie stanu wojennego? W "Zwolnionych z życia" bohater traci pamięć po pobiciu przez SB i usiłuje sobie przypomnieć, kim jest. Czy to nie metafora, opowieść o tym, kim jesteśmy dzisiaj my, Polacy? Przywiozłem za ten film nagrody z San Sebastian, tymczasem w Polsce nie zdarzyło się nic. Cisza. Przyzwyczaiłem się do takiej sytuacji. Ale i tak będę dalej robił swoje.

Krytycy stawiają "Małej Moskwie" zarzut, że to klasyczny wyciskacz łez.


- Zawsze robię filmy z emocjami. Płakano po "W zawieszeniu", płynęły hektolitry łez po "Ostatnim promie". W Toronto, na najważniejszym festiwalu filmowym Ameryki Północnej, widziałem, jak w czasie projekcji "Zwolnionych z życia" płakały równocześnie Koreanki, Japonki, Hiszpanki. A teraz ludzie płaczą po "Małej Moskwie".

I co, uważasz, że wzruszenie widza jest najważniejszym wyznacznikiem wartości filmu?


- Tak, bo jeżeli nie obchodzi mnie los głównego bohatera, to i nie obchodzi mnie cały film. Musi mi jako widzowi zależeć na tym, by bohater przeżył, by mu się udało. Na chłodny wywód intelektualny nie chcę patrzeć, ewentualnie przez ciekawość, ale nigdy do takiego filmu nie wrócę, nie kupię go sobie nawet na DVD.

Krytycy uważają też, że gdyńskie jury postawiło na sprawne kino gatunkowe, mające szansę na zostanie kinowym hitem, a nie na ambitne kino artystyczne.


- To wywoływanie sztucznego problemu - wartościowania filmu według przynależności do kina artystycznego czy komercyjnego. W latach 60. nikt nie przyjmował takiego kryterium, zachwycając się równocześnie i "Psychozą" Hitchcocka, i "Siódmą pieczęcią" Bergmana. To, co dzieje się dziś, to objaw choroby umysłowej. Gdy byłem młodym człowiekiem, zachwycałem się kinem moralnego niepokoju. Edward Żebrowski, mój profesor w szkole filmowej, jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich znam, i wyśmienity reżyser, schłodził mój zapał słowami, że nikt tych filmów za granicą nie chce oglądać, nikt ich tam nie kupi, bo to lokalne problemy z lokalnymi bohaterami. Czołowe dzieła kina moralnego niepokoju zostały więc w kraju.

A co powiesz na zarzut staroświeckiej formy Twojego filmu?


- Daj Boże, żeby każdy umiał tak porządnie skonstruować swój film. W przypadku "Małej Moskwy" chodziło mi jednak o coś więcej. Chciałem, żeby historia, która zdarzyła się w latach 60., miała adekwatną formę, a nie tylko sztafaż scenograficzny z epoki. Celowo nawiązuję do stylistyki kina tamtych czasów - i amerykańskiego, i europejskiego. Są w moim filmie na przykład słynne hasowskie ujęcia, np. w pierwszych scenach balu, gdy bohaterka wchodzi na scenę, odbijając się w politurze fortepianu. Jest więc złote kino polskie, są "Lecą żurawie". Są też cytaty z malarstwa, jak Breughlowski "Upadek Ikara". Ale mało kto to zauważył. W latach 60. polskie filmy zdobywały wszystkie najważniejsze nagrody filmowe na świecie, bo robili je artyści zawodowcy, którzy wiedzieli, czemu służy kamera, i że kino to opowiadanie obrazem, a nie pieprzenie dialogiem.

Twoje filmy wyrastają z autentycznych przeżyć.


- Historię Rosjanki znałem już w latach 60. Ta opowieść czekała tylko we mnie na impuls. Legnica jest moim rodzinnym miastem. Z naszej bramy widać było radzieckie osiedle zwane "Kwadratem", gdzie mieściło się dowództwo sztabu Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, a po drugiej stronie osiedle, na którym mieszkała ta Rosjanka.

Z innymi filmami było podobnie?

- Podobnie było z genezą "W zawieszeniu". Spotkałem we Wrocławiu dziewczynę, z którą byliśmy kiedyś sąsiadami w Legnicy. Opowiedziała mi wstrząsającą historię swego ojca. AK-owiec, który uciekł z łagru sowieckiego, przedarł się aż do Legnicy i ukrywał się pięć lat w piwnicy. Przetrwać pomogła mu matka tej dziewczyny. W kilka lat po tym, jak usłyszałem tę opowieść, wybucha stan wojenny i przyjeżdża do naszego mieszkania Jacek Petrycki, żeby nagrać wywiad z Władkiem Frasyniukiem. Siedział z nami dwa tygodnie w 50-metrowym mieszkaniu, ukrywając się i czekając na kontakt. Po dwóch tygodniach odchodził już od zmysłów. Naprawił nam krany, adapter, telewizor i nie wiedział, co zrobić z sobą dalej. Wtedy przypomniała mi się ta historia z Legnicy. Tamten siedział w piwnicy, bez telewizora, bez nadziei, bez perspektywy na jakąkolwiek zmianę. Jego sytuacja była tragiczna. Pomyślałem sobie: świetna historia na film. Bo przecież znów najlepsza część naszego narodu żyje w zamknięciu. Napisaliśmy scenariusz z moją żoną, Małgorzatą Kopernik. Pomnożyliśmy wszystkie stresy i męki uwięzionego w naszym mieszkaniu Jacka przez dziesięć i powstało "W zawieszeniu". Cud, że udało mi się wtedy zrobić ten debiut, bo była to przecież metafora ówczesnej Polski.

"Małą Moskwą" też wpisałeś się w politykę. Premiera odbyła się, gdy Rosjanie najechali na Gruzję. Chyba to przeczuli, bo nie chcieli wspomóc finansowo realizacji filmu.

- Z powodu jednej sceny Rosjanie uznali scenariusz "Małej Moskwy" za antyradziecki.

"Zawiniła" scena przesłuchania głównej bohaterki Wiery przez majora KGB?

- Bohaterka chce wyjść za Polaka i zostać w Polsce, ale major mówi, że nie jest ważne, co ona chce, ale co musi. W akcie buntu ona przytacza nasze powiedzenie: "musi to na Rusi, w Polsce jak kto chce". Obnaża system, jego bezwzględność, morowe powietrze, które zderzyło się z czymś tak pięknym, kruchym i indywidualnym jak miłość. System, który za nic miał pojedynczego człowieka. Chciałem pokazać Rosjanom, z czego wyrośli. Czy to są czasy carskie, radzieckie czy współczesne, uważają, że demokracja u nich się nie sprawdzi. Mój film nie jest jednak ani proradziecki, ani antyradziecki.

Po Gdyni odezwały się głosy, że to jednak kliszowy wizerunek Rosjan.

- Ha, tymczasem Rosjanie mówili, że to film trochę w duchu prozy Tichonowa. Pokazujący całe skomplikowanie ich sytuacji. Obraz armii okupacyjnej, która sama jest okupowana wewnętrznie, niszczona psychicznie przez życie w strachu. Dostrzegłem to pęknięcie w wizerunku idealnego mocarstwa już jako chłopak. W końcu mieszkałem 200 metrów od radzieckiej armii. "Co to za imperium?" - pytałem. Latają w kosmos, a zwykłą kaszę i mąkę kupowaną u nas potajemnie wysyłają do swoich rodzin w Sojuzie. Te ich legendarne, dobrze zaopatrzone sklepy w Polsce były dla uprzywilejowanych, dla oficerów i lotników, nie dla zwykłych Rosjan. Zrozumiałem, że dla nich pobyt w Polsce to był czas największej szczęśliwości, wyrwanie się z biedy i prymitywnych warunków egzystencji. Odkryłem, że nam się żyje lepiej, jesteśmy weselsi, mamy Kościół, wydajemy dobre książki. Dziś za kliszę ktoś bierze fakt, że Wiera nosi perły. A to autentyk. Tylko żona oficera mogła wtedy kupić w specjalnym sklepie perły, by demonstrować dobrobyt. Albo zwyczaj zdejmowania butów na progu mieszkania. Wytworna dama w futrze zdejmowała szpilki i wchodziła w gości na bosaka. Nic nie wymyśliłem, ja to po prostu pamiętam.

A o czym przypomnisz nam teraz?

- Mam zamówienie na miniserial fabularny o wojennych i powojennych losach polsko-żydowskich. Bohaterką jest działaczka organizacji Żegota. Krzysztof Kopka pisze scenariusz do mojej nowej fabuły. O słynnej akcji Frasyniuka, Piniora i Huskowskiego, którzy na kilka dni przed stanem wojennym uratowali przed konfiskatą 80 mln z kasy związkowej "Solidarności"! Mam też w planach serial ostentacyjnie dolnośląski. Scenariusz jest gotowy od 10 lat. To oparta na faktach panorama losów trzech narodów: Ukraińców, Polaków i Niemców, które spełniają się w jednej kamienicy we Wrocławiu - Domu pod Dwoma Orłami. Czas - od wojny i Festung Breslau do wielkiej powodzi w 1997 roku. Napisała go Małgorzata. Prawdziwe będą w nim losy ludzkie i zdarzenia historyczne, jak na przykład przyjazd do banku na pl. Solnym ciężarówek z napisem "Auschwitz" z transportem złotych zębów ofiar Holocaustu i zamordowanie dyrektora, który odmówił przyjęcia depozytu. Jest w nim też scena, z powodu której nie dostałem od Niemców pieniędzy na produkcję, z 300 ciałkami niemieckich niemowlaków, poukładanych w rzędzie na bruku naprzeciw Dworca Głównego. Dzieci zamarzły w styczniu 1945 roku, gdy Niemcy czekali na pociągi ewakuacyjne z Festung Breslau. Jak zrealizuję ten film, poczuję się artystą spełnionym.

A więc znowu historia przemieszana z polityką?

- Chcę mówić o nas. Bo doszło już do takiego absurdu, że o naszej historii opowiadają obce kinematografie. Film o Walentynowicz zrobili Niemcy, o papieżu kolejne trzy kraje. O upadku komunizmu Niemcy zrobili "Good Bye, Lenin", Czesi mają swego "Kolę". Więc to chyba oni obalili komunizm. A my dalej grzebiemy sobie w pępku. Moja złośliwa córka uwielbia czytać lidy artykułów prasowych, bo przypominają streszczenia polskich filmów: Jan lat 30 nie wie, jak żyć, żona chora na cukrzycę, matce tramwaj odciął nogę, Jan postanawia się powiesić. Tymczasem polepszyły się warunki produkcji filmów w Polsce, więc nastaje czas na duże tematy. Kino niszowe nie może być ciągle głównym nurtem w naszej kinematografii. Powinny zacząć powstawać duże filmy, z rozmachem, sprawnie opowiadane, które zapiszą naszą historię i będą mogły liczyć na sukces w świecie.

* Waldemar Krzystek.
Reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, wrocławianin. Debiutował filmem "W zawieszeniu" z Krystyną Jandą i Jerzym Radziwiłowiczem. Inspiruje się często zdarzeniami z powojennej historii swej rodzinnej Legnicy. Tak jest w "Małej Moskwie" czy spektaklu telewizyjnym "Ballada o Zakaczawiu".

(Magda Podsiadły, „Reżyser prowincjonalny”, Gazeta Wyborcza Wrocław, 10.10.2008)