"Sami" był jedynym konkursowym spektaklem, w którym zaiskrzyły wszystkie elementy: przezroczysta reżyseria, fantastyczne zespołowe granie, inscenizacja, scenografia. Ze wszech miar zasłużone Grand Prix trafiło do Legnicy. XII Ogólnopolski Festiwal Komedii Talia w Tarnowie podsumowuje Łukasz Maciejewski.


To był naprawdę uśmiechnięty tydzień. A przecież zakończona w sobotę dwunasta edycja Ogólnopolskiego Festiwalu Komedii powstała w trudniejszych niż zazwyczaj warunkach. Podczas trwającego wiele miesięcy dyrektorskiego bezkrólewia w tarnowskim teatrze, opieką artystyczną imprezy zajął się najsławniejszy tarnowianin w Legnicy - czyli Jacek Głomb.

Niestety, przed wakacjami z Tarnowem rozstała się również nieoceniona, wieloletnia wicedyrektor tego teatru, Grażyna Nowak, która na szczęście przed zmianą adresu z teatralnego na operowy (Kraków!), zdążyła dopilnować większości spraw organizacyjnych imprezy. Tak czy inaczej, festiwal, ku zaskoczeniu malkontentów, nie tylko się odbył, ale także okazał się jedną z najciekawszych edycji tej imprezy w historii.

Delikatna modyfikacja formuły wyszła "Talii" na dobre. Dotychczas konkursowa selekcja sprawiała często wrażenie przypadkowej, w tym roku miałem wrażenie, że otrzymaliśmy naprawdę spójną, chociaż gatunkowo różnorodną, propozycję teatralną.

W programie konkursu znalazły się przedstawienia spoza głównych ośrodków teatralnych, bez udziału głośnych nazwisk, pozbawione medialnych fanfarów. I nawet jeżeli zawodziły poszczególne elementy spektakli: inscenizacja, aktorstwo albo tekst dramatu; to dobór tytułów świadczył niezbicie, że również na prowincji może być ciekawie. A także - zabawnie, inteligentnie, wzruszająco. Co więcej, w konfrontacji ze spektaklami z Poznania, Zabrza czy Legnicy, poczciwa ramota w rodzaju "Grubych ryb" Bałuckiego, którą - poza konkursem - pokazał w Tarnowie stołeczny Teatr Polonia, wypadła więcej niż blado.

Komedia to bardzo trudny gatunek. Powtarzam te komunały nie bez powodu. W ostatnich latach obejrzenie komediowego filmu rodzimej produkcji bez zażenowania graniczyło przecież niemal z cudem. Podobnie z "komediową" literaturą, dramatem, teatrem. Zbyt często zapominamy, że rechot to nie śmiech; nerwowe, rozchichotane glissanda w żaden sposób nie zastąpią odbiorczej zabawy, w której jest miejsce na szlachetny komizm, żart czy ironię. Teatralny tydzień w Tarnowie niczego pod tym kątem nie zmienił. Nie zobaczyłem spektaklu, który by mnie olśnił. Nie usłyszałem ze sceny tekstu, który poleciłbym wszystkim teatrom. Cud się nie zdarzył, a jednak wracam z "Talii" pokrzepiony.

Większość nagrodzonych spektakli dawała bowiem nadzieję na to, że komediowy ton nie musi pochodzić rodem z knajpy za rogiem albo ze sztambucha uroczego szmirusa, pana Raya "Mayday" Cooneya. Ze wszech miar zasłużone Grand Prix trafiło do Legnicy. Teatr im. Heleny Modrzejewskiej pokazał w konkursie autorski spektakl Katarzyny Dworak i Pawła Wolaka "Sami". Napisali tekst, zagrali główne role, wyreżyserowali całość.

"Sami" to okrutna, śmieszna bajka. On, niezbyt lotny, chce uciec z miasta (z Legnicy), bo wierzy w raj wiejski - sielski i anielski. Ona, trochę rozsądniejsza, przestała wierzyć w bajki. Ale przyjeżdżają. Wąchają łąkę, słuchają ptasiego świergolenia, które szybko się nudzi. Bo lato nie trwa cały rok. Poznają sąsiadów, dach im przecieka i życie przecieka przez place. Kap, kap, kap. "Sami" też się zmieniają. Samotnieją. Planują powrót do miasta; zaraz, natychmiast, bez zwlekania - do ludzi, do życia. Nie zauważyli nawet, że ich własne życie jest już gdzieś indziej. Pomiędzy - ani na wsi, ani w mieście. Kiedy Kasię i Pawła odwiedzają niedawni kumple z Legnicy, nie potrafią z nimi rozmawiać, kiedy przyjeżdżają tubylcy - ich bronią jest tylko kpina, zmęczenie, frustracja, szyderstwo. Plus czekanie, przeczekiwanie - w tym domu, w tym raju.

Najpiękniejsza scena spektaklu to kolacja przy świecach. Ale stół jest drewniany, świece kopcą, a na talerzu tylko kartofel i marchewka. I polska wóda, jak zawsze wyborowa. Cztery twarze, dwa nieudane małżeństwa. Kiedy mężczyźni odchodzą pogadać o męskich sprawach, kobiety głośno się śmieją. Zagłuszają alkoholowym śmiechem tę jałowość, beznadzieję. Ale pijacki rechot w pewnym momencie się kończy. Nowo poznana, jeszcze chwilę temu rozchichotana sąsiadka (nagroda aktorska dla znakomitej Anity Poddębniak), podchodzi do "miastowej" dziewczyny. Przytula ją mocno do piersi. Jest pijaną matką, siostrą, opiekunką. Chwilowym otrzeźwieniem.

"Sami" był jedynym konkursowym spektaklem, w którym zaiskrzyły wszystkie elementy: przezroczysta reżyseria, fantastyczne zespołowe granie, inscenizacja, scenografia... Ale w stosunku do wielu innych przedstawień również można mówić o umiarkowanym sukcesie. W poznańskim "Boboku" Girgorija Liafanova, oryginalnej próbie udowodnienia, że Dostojewski tak naprawdę był komediopisarzem, dostaliśmy ekstrakt rosyjskiego teatru. Być może to już tylko ruskie teatralne muzeum, ale mimo wszystko oglądało się przyjemnie. "Tutam" Teatru Nowego z Zabrza w reżyserii Krzysztofa Prusa był pouczającą próbą udowodnienia, że chyba jednak zbyt szybko wepchnęliśmy dawne teksty Bogusława Schaeffera do STU-letniego mauzoleum teatralnych archiwów.

Nagrodzony za pierwszoplanową rolę Mirosław Neinert w monodramie Tomasza Jachimka "Kolega Mela Gibsona" był znacznie lepszy od głupawego tekstu kopiującego po raz enty wszystkie stare dowcipy o aktorskich szmirusach poszerzone o wyszukane kawały dla wykształciuchów rodem ze "szkła kontaktowego". Dla odmiany w białostockim przedstawieniu "Trumna nie lubi stać pusta" bardzo dobrze napisany tekst Andrzeja Dziurawca został kompletnie zmasakrowany przez "tanie granie" i inscenizacyjną taniochę. Wszystkim podobały się za to "Czerwone komety", spektakl w wykonaniu gospodarzy i w reżyserii Jarosława Tumidajskiego (wyróżnienie jury i nagroda publiczności); to rzeczywiście chyba najciekawsze przedstawienie tarnowskiego teatru od dekady.
 
Jacek Głomb nie byłby sobą, gdyby nie spróbował przenieść do "Talii" chociaż kilku sprawdzonych pomysłów z Legnicy. O ile mniej się sprawdził w tym roku pomysł na tzw. Talię OFF (zwyciężył "Atrament dla leworęcznych" Krzysztofa Niedźwiedzkiego z krakowskiego KTO) - konkursowe spektakle w tej sekcji były albo słabe, albo żenujące; o tyle znakomitą ideą była aranżacja "Klubu festiwalowego" z prawdziwego zdarzenia, w którym niezobowiązujący jazz mącił trzeźwość umysłu bywalców i obserwatorów, podczas gdy dramaturdzy i studenci PWST z Krakowa w zabawnych skeczach, w ramach projektu "komediopisanie na gorąco" dowcipnie wyłapywali tarnowskie absurdy wywiedzione z komedii codzienności...

(Łukasz Maciejewski, "Uśmiech i okolice", Dziennik Polski, 6.10.2008)