Legnica to była mała Moskwa! Koszary, Rosjanie, enklawy dla oficerów sowieckich, ćwiczenia, arsenały. Film Krzystka obala mit „Czterech pancernych i psa”, którym karmi się dzieci do dziś – pisze publicystka Teresa Bochwic, analizując powody bezprecedensowej publicystycznej nagonki na film, który zdobył tegoroczne Złote Lwy na festiwalu w Gdyni.

Jurorzy gdyńskiego festiwalu nagrodzili niewłaściwy film – »Małą Moskwę« Waldemara Krzystka. Zepsuli święto polskiego filmu” – napisał recenzent jednej z gazet. Niemal jednocześnie rozwinął się skandal w salonie: dwoje dorosłych, zdawałoby się, jurorów odcięło się od werdyktu, który wcześniej przecież podpisali.

Choć, jeśli się dobrze przyjrzeć, to i Małgorzata Szumowska wzięła główną nagrodę za reżyserię „33 scen z życia”, i Michał Rosa za scenariusz „Rysy”, choć dyskusyjny, i Jerzy Skolimowski za „Cztery noce z Anną”, choć może trochę niedoceniony.

Właściwie wysokich oczekiwań salonu nie spełniło jury tylko w odniesieniu do nudnego jak flaki z olejem „Boiska bezdomnych” Kasi Adamik, córki Agnieszki Holland. Gołym okiem widać, że chodzi o coś więcej, niż tylko pominięcie filmów autorów hołubionych przez salon.

Oscar, „Casablanka”?


Najwyraźniej nie do zniesienia jest fakt, że nagrodę dostała „Mała Moskwa” – „tradycyjny melodramat”, „kicz”! Czy to zły film?

Wielu jest zdania, że świetny. Obok Złotych Lwów dostał Nagrodę Prezesa TVP i Rady Programowej. „Zrozumiałbym jeszcze nawet zgłoszenie go jako kandydata na Oscara” – napisał recenzent. No tak, ale nie nagrodzenie go w Gdyni. Jeden Jacek Rakowiecki, redaktor naczelny „Filmu”, zaakceptował werdykt jury, mało, porównał film z „Casablanką”. Oscar, „Casablanka”. To ma być złe?

Widziałam „Małą Moskwę”. Wróżę filmowi ogromne powodzenie, jeżeli oczywiście uda się zrobić jakiekolwiek kopie, a dystrybutorzy w ogóle zechcą go pokazywać. Kto wie jednak, czy z ciężkim sercem nie wybiorą akceptacji salonu zamiast pieniędzy?

Dlaczego film wejdzie na ekrany dopiero w listopadzie, skoro „Rysę” pokazują już wszędzie? Casus utopienia filmu „Statyści”, nagrodzonego w Gdyni w 2006 roku pięcioma nagrodami i do dziś nikomu nieznanego, pokazuje, że nie wystarczy, by film był dobry; ktoś musi go jeszcze chcieć pokazać. O co więc chodzi?

W filmie znajdziemy niezwykły obraz Polski, jakiej nam nigdy nie pokazywano. Tego obrazu salon znieść nie może. Zadowala ich obraz Polski obrzydliwej, rozlatującej się, zdziczałej, brudnej, ale wspaniale fotografowany. Zasmarkanej, siedzącej w rynsztoku, jak u Skolimowskiego czy Adamik, Polski śmietnika i poucinanych rąk. Ludzi pozbawionych uczuć i sumienia, za to epatujących wybuchami „emocji” i plugawego języka.

Od lat chwali się takie filmy. Takie filmy kręcą salonowi reżyserzy . To podobno nas interesuje: nasz „wrodzony antysemityzm”, przemoc w rodzinie, „bo zupa była za słona”, zdziczenie, brud, beznadziejne ganianie w błocie za piłką. Świat paskudny, ohydny, że tylko wyjeżdżać jak najdalej.

Jak kto kocha, to półgłówek. Jak bajka, to się źle kończy. Jak wojna, to przegrana. Czy ktoś widział polski film, na którym jest miłość i czułość, a nie łomot i gwałt? Owszem, są takie. „Mała Moskwa”. „Statyści”. „Mała Moskwa” to nie melodramat. To film o interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku. O tym, jak wyglądało stacjonowanie wojsk sowieckich w Polsce, w Legnicy. Co to znaczyło Układ Warszawski. To jedna z białych plam w historii.

Co boli recenzentów

O tym się nigdy nie pisało, nawet najbardziej krytykując PRL. O SB, FOZZ, aferach, lustracji – tak. O faktycznej okupacji sowieckiej – nie. Czasem wspominano dylemat „wejdą – nie wejdą?”, choć przecież prawie 50 lat (1944 – 1993) Sowieci tu siedzieli; albo przy okazji likwidacji dawnych służb – że były tylko „infiltrowane”.

A film to wszystko, mimochodem, pokazuje. Tak, Legnica to była mała Moskwa! Koszary, Rosjanie, enklawy dla oficerów sowieckich, ćwiczenia, arsenały, może nawet z bronią atomową. Krew, przymus, kagebiści (tu role godne Oscara). To film o tym, jak naprawdę było i co to znaczyło. Dla ludności, dla rodzin, dla zakochanych z obu narodów wreszcie. Nie da się go żadną miarą wpisać w poetykę żartów o PRL, „muzeów komunizmu”, nostalgicznych „Misiów”, „Czterdziestolatków”, a szczególnie „Stawki większej niż życie”. Tu boli recenzentów.

„Mała Moskwa” obala mit „Czterech pancernych i psa”, którym karmi się dzieci niestety do dziś, bo od 20 lat nie da się nakręcić nowego serialu. W ogóle za mało w ostatnich latach mówimy o PRL, kraju, który Stalin nazwał suwerennym, żeby go móc skuteczniej okupować. Podobno nikogo to nie interesuje.

A „Mała Moskwa” mówi i pokazuje. Film ma uniwersalną wymowę przeciw totalitaryzmowi, tylko nie udaje, że chodzi wyłącznie o „nazizm”. Chodzi o komunizm. O walec historii wiejącej mrozem od Wschodu i o bezradność miażdżonych jednostek, daremność ich uczuć. W chwili, gdy Parlament Europejski zrównał i potępił stalinizm z hitleryzmem, w Polsce niektórzy dostają skrętu kiszek na samą myśl o zdenerwowaniu Wielkiego Brata. Choć z filmu można również wywieść bliską im mądrość: z Rosją nie ma żartów.

Nasza historia

Polaków, jak wszystkich normalnych ludzi, interesują opowieści o ich życiu. Tylko żeby nakręcić taki film, trzeba to życie znać. Miłość i bieda, ale nauczycieli, nie meneli; śmierć, czyli wolność i niepodległość. Interesują nas prawdziwe losy nasze i naszych rodzin, dawne i dzisiejsze, ratowanie pamięci. Brak środków na narkozę dla dzieci, które wymagają operacji wyrostka w Zachodniopomorskiem – właśnie to jest ciekawe, a nie łomotanie na stole.

Elity pochylały się z pełną obrzydzenia fascynacją nad wadami narodu polskiego. Ach, jak wspaniale śmierdzi! Ach, jak obrzydliwie gnije! Powinny się cieszyć – nagrodzono przecież w Gdyni także film, który ostrzega: kto lustruje, ten wariuje. Teraz wpadły w przerażenie. Najlepiej zasypać pamięć, doprowadzić Polaków do zidiocenia. I uśpić ich człowieczeństwo koszmarnymi produkcjami, zaklinając, że to obraz życia, że to sztuka i że tak robi cały świat. A Oscary ciągle dają za melodramaty.

(Teresa Bochwic, „„Mała Moskwa”, czyli Polska, której nie znosi salon”, Rzeczpospolita, 3.10.2008)