Musimy odbudować sens naszego kina. Bo na razie rację ma reżyser Łukasz Barczyk, kiedy mówi, że festiwal filmowy w Gdyni to zapyziała prowincja, wiocha i obciach. Dla trójki jurorów, w tym przewodniczącego ostatniego festiwalu w Gdyni, zwycięski film nie był faworytem. Prywatnie oznajmiło mi to jeszcze dwóch innych Sytuacja byłaby komiczna, gdyby nie świadczyła o głębokim kryzysie wartości dotyczącym polskiego kina - snuje pofestiwalowe refleksje Agnieszka Holland.

Sam festiwal skażony jest grzechem pierworodnym kiczu. Wystarczy popatrzeć na jego estetykę, wystrój i galę. Od wielu lat ton nadaje telewizja, która otwarcie oznajmia, że interesują ją wyłącznie średnie i niższe gusta, i która wszystko, co ambitniejsze, spycha na nocne marginesy. Nikt nie zadbał nawet o stworzenie miejsca, w którym filmowcy mogliby się spotykać, rozmawiać, kłócić i przekonywać. Nie zadbał o to, by w trakcie tej zawstydzającej końcowej gali pokazać widzom telewizji choć fragmenty konkursowych filmów; kilkusekundowe, przypadkowe strzępki wpakowano w oprawę telewizyjnego ekranu trzymanego przez trzech pijanych marynarzyków.

Nie zadbano o rzeczową informację telewizyjną o tym, co się na festiwalu dzieje. Konia z rzędem temu, kto dowiedział się czegokolwiek z programu "Łosskot" [w TVP 1] albo z TVP Kultura. Zamiast relacji o filmach i spotkań z nimi zobaczyliśmy megalomańskie wygłupy wesołych chłoptasiów na poziomie pierwszego roku słabej filmówki. Nic nie jest ważne, nic nie jest poważne, wszystko się ze wszystkim miesza, taką samą miarką mierzymy Michała Wiśniewskiego i Mozarta. Co tam prawda, co tam sztuka, co tam życie. Najmniej ważne w tym wszystkim były filmy. Tego roku akurat piękne filmy.

Werdykt wbrew przekonaniom

Sądzę, że to genius loci powodował, że jurorzy byli za, a nawet przeciw, że produkcje w stylu Hallmark Television porównywali do "Doktora Żywago" (juror Sławomir Idziak tłumaczył, że "Mała Moskwa" dostała nagrodę, bo winnych filmach ciągle ktoś umierał i jego to zbyt przejmowało, a przecież kino ma być ucieczką od rzeczywistości; nie zauważył jakoś, że w"Małej Moskwie" też umiera główna bohaterka, tyle że to konwencjonalna śmierć papierowej postaci, więc nie wytrąca jurora z błogostanu), że nie mogli Jankowskiej dać nagrody za rolę pierwszoplanową, bo dali Hajewskiej za drugoplanową (tak się kuriozalnie tłumaczył juror Janusz Anderman), że poczuli się na tyle dobrze w roli arbitrów, że pozwolili sobie dać wyróżnienia pocieszenia wielkim polskim artystom za ich wyjątkowo udane filmy: Skolimowskiemu, Jankowskiej-Cieślak, Stroińskiemu.

Toż to wstydu trzeba nie mieć, koledzy!

Ilość przechodzi w jakość


Nie chodzi oto, że gusta tego akurat gremium jury rozminęły się z gustami większości krytyków czy dużej części środowiska. Chodzi o to, że większość jurorów głosowała wbrew własnym przekonaniom. Sam werdykt wielu wydał się kuriozalny, ale dopiero jego uzasadnianie naprawdę oburzyło. Widać, że koledzy, przyjmując na siebie obowiązek uczciwej oceny tegorocznej polskiej twórczości filmowej, nie byli w stanie stworzyć elementarnych zasad gry; odnieść się do jasnej hierarchii wartości, oddzielić ważne od nieważnego.

Ale czy można tylko ich winić za te pomyłki i gafy? Czy nie jest tak, że wszystkim nam się trochę wszystko pomieszało i że przez ten zamęt nowe, mocne polskie kino, powstające jakby wbrew panującemu cynizmowi i marazmowi, musi się dopiero przebijać?

Kino polskie od momentu transformacji ustrojowej ma kłopoty. Finansowe, tożsamościowe, artystyczne. Bywały momenty takich zapaści, że festiwal w Gdyni zmieniał się w konkurs telewizyjnych średnich metraży. Już dawno ambitniejsze polskie kino straciło kontakt z rodzimą publicznością coraz bardziej kształtowaną przez popularne telenowele i kino familijne. Od momentu powstania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i stworzenia w miarę przejrzystych zasad regularnego finansowania produkcji filmowej sytuacja - przynajmniej ilościowo - zaczęła się poprawiać. Od zeszłego roku można było mieć nadzieję, że ilość przechodzi w jakość. W tym roku w Gdyni pokazano kilka bardzo dobrych, żywych filmów, a filmy świetne w takiej ilości nie gościły na festiwalu gdyńskim od wielu, wielu lat.

Wszyscy jesteśmy winni

Powinniśmy się więc wszyscy cieszyć: możemy wreszcie zachęcać widzów do pójścia na ciekawe, dojrzałe i oryginalne polskie filmy. Zamiast tego jury zdecydowało się promować - i to kilkoma nagrodami - konwencjonalny melodramat. Moglibyśmy wreszcie zacząć porządną i pogłębioną rozmowę o nas samych, o języku współczesnego kina i o prawdziwym filmowym rzemiośle. Zamiast tego jedynym argumentem pozostaje widmo oglądalności i rękawy marynarek zmoczone przez łzy małżonek jurorów.

Winni jesteśmy wszyscy. Krytycy, których recenzje to cenzurki z wystawionymi arbitralnie stopniami - już od dawna tylko niewielu z nich jest dla filmowców jakimś punktem odniesienia, partnerem do twórczej rozmowy. Dystrybutorzy, którzy tak rzadko próbują nawet mieć pomysły na sprzedanie czegokolwiek innego niż amerykańskie kreskówki, akademie ku czci i rodzime komedie romantyczne; środowisko producentów i reżyserów pławiące się w autystycznym samozadowoleniu i lękające się konfrontacji ze światem. Moje pokolenie nie zadbało o ciągłość generacji i przez lata godziło się na szmirę i bylejakość, aż ta bylejakość stała się częścią naszego myślenia i odczuwania (a przecież to nasze pokolenie trzyma w kinematografii władzę! Nie przypadek, że w jury poza jedną aktorką nie było nikogo młodszego niż 50, że większość młodych filmowców w ogóle na festiwal nie przyjechała). Kolejni decydenci zarządzający publicznymi pieniędzmi w tak arogancki sposób, że wszyscy filmowcy - młodsi i starsi, zaczynający i uznane wielkości - traktowani są jak petenci, którzy powinni na kasę czekać cicho i ze zgiętym karkiem.

Zastanówmy się wspólnie, co sprawiło, że zatraciliśmy poczucie własnej wartości, że zapomnieliśmy o obowiązku bronienia naszego zawodu i naszej sztuki przed tandetą, że traktujemy widza w sposób paternalistyczny i instrumentalny, nie wierzymy w siebie, ale nie wierzymy też w niego. Musimy - zwracam się przede wszystkim do tych nieobecnych w Gdyni młodszych kolegów - odbudować sens naszego kina. Bo na razie rację ma Łukasz Barczyk, kiedy mówi, że festiwal w Gdyni to zapyziała prowincja, wiocha i obciach.

Mamy już dobre polskie filmy. Musimy teraz wspólnie odnaleźć język, by o nich mówić uczciwie, miejsce, gdzie można takie rozmowy prowadzić, i narzędzia, które pomogą tym naprawdę ważnym filmom dotrzeć do widza.

(Agnieszka Holland, "Wstyd, koledzy filmowcy", Gazeta Wyborcza, 26.09.2008)