Gazeta Wyborcza: Moskwa płacze w Gdyni
- Szczegóły
To był dobry festiwal. Narzekamy na prowincjonalizm naszego kina, brak odwagi, brak formy i osobistego tonu. Tymczasem tegoroczny konkurs zdominowało kino autorskie na dobrym poziomie pokazywane na największych festiwalach: "33 sceny z życia" Szumowskiej, "Cztery noce z Anną" Skolimowskiego, "Rysa" Rosy.
Można do tej listy dodać kilka pomniejszych filmów mających europejski szlif: „Boisko bezdomnych" Kasi Adamik - przykład autorskiego kina popularnego i "Lekcje pana Kuki" - wiedeński, zgrabnie wycyzelowany, ironiczno-pastelowy wariant "Warszawy". Wreszcie - kino alternatywne, łamiące iluzję realizmu, niepoddane żadnym gatunkowym regułom, na swój sposób teatralne, wprowadzające widza w proces tworzenia: "0_1_0" Piotra Łazarkiewicza i "Bracia Karamazow" Petra Zelenki.
Troje niedocenionych
Każdy z tych filmów zmierza w stronę nieprzewidzianą, wymaga od widza aktywności, przeprowadza bohaterów przez traumatyczne doświadczenie. Najśmielszy z nich, "33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej, łączy niemal ekshibicjonistyczny autobiografizm z dystansem, z jakim autorka przygląda się sobie w momencie śmierci rodziców. Nic nie pomaga - ani religia, ani sztuka, nie ma żadnej recepty na przejście tej katastrofy - a jednak ten wstrząsający film, podchodzący do śmierci bezceremonialnie, odzierający ją z majestatu działa krzepiąco na tych, którzy odważą się go zobaczyć. Jest w nim wielka zgoda na życie, na wszystko, co się w nim przydarza, łącznie ze śmiercią.
"33 sceny..." wydawały się murowanym faworytem festiwalu. Gdynia pokazała jednak, że w Polsce pomiędzy obiegiem elitarnym i masowym otwiera się coraz większa przepaść.
Werdykt okazał się szokująco konserwatywny. Jury pod przewodnictwem Roberta Glińskiego postąpiło odwrotnie niż jury Marka Koterskiego, które przed kilku laty nagrodziło niszową "Warszawę". Zlekceważono kino nieoczywiste, autorskie, wchodzące na tereny nierozpoznane, stawiające pytania. Obsypano je pomniejszymi nagrodami: Szumowska za reżyserię, Rosa za scenariusz, film Skolimowskiego za... dźwięk.
O nieczystym sumieniu jurorów świadczy przyznanie specjalnego "wyróżnienia" pominiętej w nagrodach regulaminowych znakomitej parze aktorskiej - Jadwidze Jankowskiej-Cieślak i Krzysztofowi Stroińskiemu z "Rysy". Tym dziwnym wyróżnieniem uhonorowano powracającego po 17-letnim milczeniu emigranta Skolimowskiego. Powiedział ze sceny: "Widocznie mam w kinie polskim specjalny status - bo znów znalazłem się poza regulaminem".
Misja polsko-rosyjska
Złote Lwy przyznano "Małej Moskwie" Waldemara Krzystka - melodramatowi stylizowanemu na dawne hollywoodzkie wzorce, legendzie o zakazanej polsko-rosyjskiej miłości. Narracja posuwa się po odwiecznych tropach, film umiejętnie gra na emocjach widowni.
Akcja rozgrywa się w bazie radzieckiej w Legnicy. Romans Rosjanki zakochanej w polskiej kulturze, mającej dziecko z polskim oficerem musi się skończyć tragicznie. Tym, co rozmiękcza serca widowni, jest odwrócenie perspektywy: na Polskę patrzymy oczyma zafascynowanych nią Rosjan, dla których jest ona obcym, ale w gruncie rzeczy wolnym krajem. Budzącymi litość ofiarami nie są Polacy, tylko Rosjanie - więźniowie sytuacji, ustroju, ideologii. Toczy się tu symboliczna rywalizacja ideologii komunistycznej i polskiego Kościoła. Polska okazuje się stroną męską, silniejszą - rywal Rosjanin, niedoszły kosmonauta, jest impotentem. Trudno o bardziej ostentacyjne odwrócenie narodowych stereotypów, przeprowadzone jednak w taki sposób, żeby nie urazić drugiej strony.
Taka opowieść musi prowadzić do rozgrzeszenia. Krzystkowi udało się zdjąć z nas ciężar winy za inwazję na Czechosłowację (historia ma miejsce w 1968 r.) i proroczo odwołać się do ostatnich wydarzeń na Kaukazie: w filmie Polacy pomagają Ormianom ochrzcić dziecko, przechytrzając KGB. Taki film pomaga rozbić kompleks Polski wobec Rosji.
Po seansie "Małej Moskwy" przyjętym pięciominutowymi oklaskami (większe dostała tylko "Senność" Magdaleny Piekorz) podsłuchałem entuzjastyczne głosy szatniarzy i bileterów: "Zajebisty film! O prawdziwej miłości! Najlepszy na festiwalu!". Jury poszło za głosem publiczności, licząc na to, że może tym razem nagroda w Gdyni przełoży się na sukces frekwencyjny. W uzasadnieniu nagrody prezesa TVP dla "Małej Moskwy" czytamy znamienne słowa, że jest to "najpełniejsza realizacja misji nadawcy publicznego".
Dwa festiwale
Uczestniczyliśmy jakby w dwóch różnych festiwalach. Ten, który odbywał się w Silver Screenie, był poszukiwaniem kina nowoczesnego, ambitnego, pomostu do Europy. Natomiast w Teatrze Muzycznym kultywowano marzenie o kinie tradycyjnym, dla wielkiej widowni. Paradoks obecnej sytuacji w kinematografii polega na tym, że wielki boom produkcji filmowej w Polsce - rocznie powstaje już ponad 40 filmów - nie przekłada się na obecność filmów polskich w kinach. W jaki sposób Gdynia może to zmienić?
Zderzyły się tu dwa rodzaje kina: takie, które oddziałuje jak powieść lub poemat, i to, które jest bliższe telenoweli. Jury postawiło na to drugie, kto wie, czy nie robiąc Krzystkowi niedźwiedziej przysługi: niektórzy będą myśleć o tym filmie gorzej, ponieważ zajął czyjeś miejsce.
Już dawno na festiwalu w Gdyni nie miałem wrażenia, że - jak mówi Szumowska - polskie kino dopiero się zaczyna. Okazuje się, że można stworzyć w Polsce wyciskacz łez zatrącający o historię i narodowe sentymenty. I można w warunkach pełnej wolności zrealizować dzieło najgłębiej osobiste, otwarte przełamujące tabu.
Dyskusja, na jakie kino powinno się stawiać, nie ma sensu. W kulturze i w naszym życiu współgrają ze sobą obie te sfery. W Gdyni można było zobaczyć jak na modelu przenikanie się dwóch różnych widowni.
Sens festiwalu zasadza się na tym, że obie widownie ulegają przemieszaniu.
W rozmowie z reżyserką Natalią Koryncką zastanawialiśmy się nad sferą "zbiorowego marzenia", którą uruchamia kino. W sensie materialnym zaspokaja to marzenie reklama. Sfery duchowej nie zaspokaja dziś ani komercja, ani kino elitarne. Festiwale otwierają jakąś niespełnioną szansę, budzą oczekiwanie na dzieło nieznane - wysublimowane, które trafi do wielu, lub popularne, które elita uzna za swoje.
Takim dziełem okazuje się w filmie "Bracia Karamazow" Petra Zelenki powieść Dostojewskiego wystawiana w hali Nowej Huty przez czeski zespół. Temu przedstawieniu, prostemu jak cyrk i zarazem głębokiemu jak Ewangelia, przygląda się polski robotnik, któremu przydarzyło się nieszczęście. Zelenka łamie podział na elitarne i masowe, stawia pytanie: po co sztuka? Do czego jest potrzebna człowiekowi? Dla takich pytań przyjeżdżamy na festiwale.
(Tadeusz Sobolewski, „Moskwa płacze w Gdyni”, Gazeta Wyborcza, 22.09.2008)